Efekt Szyszki
Polacy na potęgę wycinają drzewa w miastach. Czy uda się uratować choć skrawek zieleni?
Efekt Szyszki to gwałtowne znikanie drzew z prywatnych posesji. Najgłośniej o przypadku warszawskim: wygoleniu do gołej ziemi zielonego skweru przed urzędem dzielnicy Śródmieście, gdzie nie oszczędzono nawet niewysokich żywopłotów. Od 1 stycznia każda osoba fizyczna może na swojej działce ciąć, co chce, byle wycinanki nie miały związku z prowadzeniem działalności gospodarczej, a drzewa lub krzewy nie podlegały dodatkowej ochronie, np. jako pomniki przyrody.
Wcześniej trzeba było od lokalnych władz uzyskiwać pozwolenia. Obowiązek ten posłowie PiS znieśli podczas niesławnego posiedzenia Sejmu w Sali Kolumnowej w grudniu, gdy m.in. znowelizowali ustawę o ochronie przyrody. Promotor zmian, minister środowiska Jan Szyszko, argumentuje, że nowela zmniejsza biurokrację, bo dotychczas niemal wszystkie wnioski o wycinkę i tak były rozpatrywane pozytywnie. Po drugie, to właściciel najlepiej wie, jak rozporządzać swoją nieruchomością i swoim drzewem, które często sam zasadził.
Dlaczego Szyszko pozwala na wycinkę drzew?
Z punktu widzenia PiS puszczenie wycinki na żywioł to świetne posunięcie, przy zachowaniu wszystkich proporcji, drzewne 500+. Nowe rozwiązania szanują święte prawo własności, decyzją centralnej władzy zmniejszają samowolę lokalnych urzędników, wybijają zęby ekoterrorystom i wytrącają z rytmu mające zapędy ochroniarskie „ruchy lewacko-liberalne”, na które minister Szyszko lubi polować. Prawdopodobnie właściciele działek i drzew, nie tylko najwierniejsi wyborcy PiS, będą zadowoleni i zrobią z nowych przepisów użytek.