PiS nie zainteresował się ofertą opozycji. Nie chce wspólnie rozważać, skąd wziąć dodatkowe pieniądze na publiczną służbę zdrowia. Ma większość w parlamencie, teoretycznie z nikim liczyć się nie musi.
Pieniądze są potrzebne nie dlatego, że żądają ich protestujący rezydenci. Oni tylko zdają się patrzeć dalej niż rządzący. W Polsce jest dramatycznie mało lekarzy, bo już co czwarty woli leczyć za granicą: skuteczniej i za wyższą płacę. Jednocześnie nasze społeczeństwo szybko się starzeje, a Polacy chcą być leczeni nie gorzej niż obywatele innych krajów Unii. Tych problemów nie rozwiąże się nie tylko bez nowego programu wspomagania rodzin i dużo wyższych nakładów na zdrowie, ale także bez lepszej organizacji publicznego lecznictwa. A nasza jest fatalna. Ten kryzys narasta od lat klajstrowany coraz dłuższą pracą lekarzy. Potrzebne są zmiany. I to radykalne.
Zamiast tego minister zdrowia oczekuje, że lekarze po prostu ponownie zgodzą się na pracę dłuższą niż 48 godzin w tygodniu i – na razie – jakoś to będzie. Chce też dorzucić projekt ustawy dekretującej krótsze kolejki, co ociera się już o dziecięcą naiwność. Efekt? Kolejne rozmowy ministra zdrowia z rezydentami zakończyły się fiaskiem, Konstanty Radziwiłł nie jest władny do podjęcia decyzji, których domagają się, przede wszystkim w imieniu pacjentów, młodzi lekarze. Zredukowane postulaty zwiększenia w Polsce rocznych wydatków na leczenie do 6 proc. PKB do 2023 r. to też dla niego, i ponoć dla budżetu, za dużo. Na inne, bardziej kontrowersyjne, projekty (choćby obronne) pieniądze jednak jakoś się znajdują.
Rezydenci są rozczarowani, chcą rozmawiać z premierem. Ale Mateusz Morawiecki, jeśli nawet się z nimi spotka, także nie jest w stanie się zobowiązać, że partia rządząca zmieni priorytety i uzna, że zdrowie Polaków jest ważniejsze niż inne wydatki.