Artykuł w wersji audio
To najbardziej dziś spektakularne zwarcie wewnątrz obozu „dobrej zmiany”. Krucjata Ryszarda Terleckiego przeciwko Jarosławowi Gowinowi łamie elementarne zasady. Bo odbywa się z otwartą przyłbicą, z wykorzystaniem mediów, zamieniając konflikt w widowisko publiczne. I to na wysokim szczeblu. Po jednej stronie mamy wpływowego szefa Klubu Parlamentarnego PiS i wicemarszałka Sejmu, przede wszystkim zaś zaufanego prezesa Kaczyńskiego. A po drugiej – wicepremiera i ministra nauki, ważnego sojusznika premiera Morawieckiego. No i szefa satelickiej partii Porozumienie, której głosy decydują o większości PiS w Sejmie.
Nie mniej istotne jest pole starcia. Przygotowana przez Gowina reforma szkolnictwa wyższego to jeden z najpoważniejszych projektów tej kadencji. Potocznie zwana ustawą 2.0, oficjalnie ochrzczona pompatycznym mianem Konstytucji dla nauki. Na specjalnej stronie internetowej resortu nauki wyeksponowano nawet slogan „Reforma inna niż wszystkie”. Owa odmienność wynikać ma z tego, że konsultacje społeczne nad projektem zajęły całe 574 dni.
Ostentacja Gowina, który na każdym kroku podkreśla konsensualność projektu, może być odebrana przez pisowskie elity jako prowokacyjna. Bo wszystkie inne „reformy” wprowadzone po 2015 r. były przecież brutalnymi aktami politycznego gwałtu. Do tej pory Gowin ich nie kontestował, teraz jednak wyraźnie pokazuje, że można inaczej. Co w twardym jądrze obozu władzy nie może się podobać. Bez wątpienia więc ataki Terleckiego na Gowina są czymś więcej niż tylko przejawem ich personalnego antagonizmu. Choć i on ma swoją krakowską historię i nie sposób go bagatelizować.
Co boli Terleckiego?
Do wielkiej polityki weszli z różnych środowisk. Terlecki ze środowiska drugoobiegowej „Arki”, która w latach 80. zgrupowała krakowskich konserwatystów. Młodszy o 12 lat Gowin początkowo przystał do otwartych katolików z „Tygodnika Powszechnego”, a następnie poszukiwał syntezy z bardziej tradycjonalistycznymi nurtami polskiego Kościoła.
Ich pierwsze spotkanie na politycznym gruncie jeszcze nie zwiastowało napięć. W 2006 r. senator PO Jarosław Gowin – w ślad za swoim ówczesnym politycznym patronem Janem Rokitą – złamał partyjną dyscyplinę, popierając kandydata PiS na prezydenta Krakowa Ryszarda Terleckiego w jego starciu z lewicowym Jackiem Majchrowskim. Stała za tym desperacka ambicja odwrócenia postępującej polaryzacji sceny na PO i PiS, pragnienie odnowienia zerwanej rok wcześniej współpracy obu partii. Bez szans na spełnienie, choć pozostając długie lata w Platformie, Gowin konsekwentnie podważał antypisowską orientację kierownictwa.
Spotkali się ponownie jesienią 2014 r. Jarosław Gowin stał już na czele własnej partii Polska Razem. Jej znakiem rozpoznawczym był twardy, wolnorynkowy liberalizm. Ale po nieudanym starcie w wyborach do Parlamentu Europejskiego formacja Gowina znalazła się na rozdrożu. Polityka równego dystansu wobec PiS i PO okazała się chybiona, marzenie o podmiotowości – nazbyt zuchwałe. A zbliżały się wybory samorządowe i trzeba było podejmować szybkie decyzje.
Gowina niespecjalnie interesowało kandydowanie na prezydenta Krakowa. Razem ze Zbigniewem Ziobrą, którego Solidarna Polska przeżywała podobne problemy, stawili się więc w gabinecie szefa krakowskiego PiS Ryszarda Terleckiego. Ustalono, że trzy partie utworzą komitet poparcia kandydata na prezydenta Krakowa Marka Lasoty. I tak wyłoniła się lokalna prefiguracja Zjednoczonej Prawicy.
Terlecki jedynie realizował wytyczne Kaczyńskiego. Z entuzjazmem jednak nie przesadzał. Latami mościł się w partii, lecz jego jedynym atutem była bliska relacja z prezesem. Bo już zręczność polityczna – jak to u profesora historii – raczej mierna. A do tego to polityk wręcz antymedialny.
Paradoksalnie, szerokiej publiczności zawsze najbardziej kojarzył się z epizodem, którego sam głęboko się wstydzi. Z tym, że przed laty był „Psem”, przywódcą pierwszej fali krakowskich hipisów. Podobno jak recytował na zlotach „Skowyt” („Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem, głodne histeryczne nagie, włóczące się o świcie po murzyńskich dzielnicach w poszukiwaniu wściekłej dawki haszu…”), to wszystkim ciary szły po plecach. No i co rusz powraca we wspomnieniach z tamtych lat obraz „Psa” jako ideologa i orędownika „klejenia się”.
W bardziej wyluzowanych środowiskach taka legenda miałaby urok. Ale przed wyborcami PiS nie było czym się chwalić. Komentował więc Terlecki swą przeszłość jako dziecinadę. Zapewniał, że obrazoburczego poematu Ginsberga nawet już nie pamięta. O wąchaniu kleju nie może wiele powiedzieć, bo nosa osobiście nigdy nie angażował. Znacznie chętniej snuł za to Terlecki opowieść o wejściu w dorosłą opozycję antykomunistyczną i religijnym nawróceniu.
Jego karierze pomógł przypadek. Po kolei znikały bowiem ważne figury krakowskiego PiS. W katastrofie smoleńskiej zginął Zbigniew Wassermann. Potem odszedł z partii Ziobro. Stanowiska szefa krakowskich struktur Terlecki sam sobie nie wywalczył, lecz dostał z namaszczenia Kaczyńskiego. Bożyszczem prawicowego elektoratu nigdy jednak nie został. W wyborach zbiera po kilka tysięcy głosów.
Tym trudniej było Terleckiemu zdzierżyć wejście na pisowski pokład znacznie popularniejszego w mieszczańskim Krakowie Gowina. Zwłaszcza że kampanię Marka Lasoty (kiedyś również związanego z PO) w praktyce przejęli młodzi gowinowcy z Polski Razem. Obsadzili cały sztab, spychając PiS do roli sponsora. Tego już było za wiele. Na zaawansowanym już etapie kampanii Terlecki zarządził rozpędzenie na cztery wiatry sztabu Lasoty. A przy okazji centrala radykalnie obcięła budżet na kampanię. Decyzję zapewne podjęła ówczesna skarbniczka PiS Beata Szydło. W efekcie, co było do przewidzenia, Lasota wyraźnie przegrał z Majchrowskim.
Tyle że Gowina już nie udało się zneutralizować, o czym Terlecki rok później gorzko się przekonał. Startując w wyborach do Sejmu z trzeciego miejsca, zdobył niecałe 8 tys. głosów. Ostatni na krakowskiej liście Gowin – ponad 43 tys. Popularniejsza była tylko „jedynka” Małgorzata Wassermann.
Kolejny zawód nastąpił po wyborach. Bo to Gowina obdarowano Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Tymczasem do tego resortu już od dawna przymierzał się Włodzimierz Bernacki. Ów konserwatywny historyk doktryn politycznych z UJ od dawna jest bratnią duszą Terleckiego w krakowskim PiS.
Zamordyzm oświecony?
Po raz pierwszy Terlecki publicznie zaatakował Gowina jesienią ubiegłego roku. Ministerstwo Nauki właśnie upubliczniło pierwszą oficjalną wersję Konstytucji dla nauki. Szef Klubu PiS określił wtedy jej założenia jako dziwne. Niedwuznacznie dając przy tym do zrozumienia, że projekt jest ogólnie do bani i trudno mu będzie zdobyć poparcie kluczowych pisowskich gremiów. Z kolei Bernacki słusznie wskazywał, że idee Gowina mają się nijak do programu wyborczego PiS.
Przedwyborcze pomysły partii Kaczyńskiego nie były specjalnie oszałamiające. Ot, kilka oczywistości: więcej pieniędzy, mniej biurokracji, uszczelnienie habilitacji, walka z plagiatami. Silnie też akcentowano powrót do tradycyjnej roli uniwersytetu jako ośrodka kulturotwórczego. Na przekór liberalnym utylitarystom pragnącym powiązać uczelnie z biznesem i kształcić studentów wedle potrzeb rynku pracy.
Problem w tym, że jako naczelny utylitarysta objawił się sam Gowin. Projekt okazał się manifestacją jego wiary w ideały wolnorynkowe. I chodzi w nim właśnie o to, aby zakorzenić szkoły wyższe w otoczeniu biznesowym. W pierwotnej wersji (później skorygowanej) nawet uzbrojono resort nauki w arbitralne prawo zamykania kierunków, które nie spełniają potrzeb społeczno-gospodarczych.
Gowinowi marzy się bowiem uniwersytet zorganizowany jak sprawnie działająca korporacja. Z rektorem w roli menedżera oraz wykonującym jego polecenia personelem. Postanowiono więc rozszczelnić sztywne hierarchie profesorskie, czemu służy m.in. zniesienie obowiązku habilitacyjnego.
A do tego – wbrew ogólnym założeniom programowym PiS, które obiecywało odejść od „polaryzacyjno-dyfuzyjnego” modelu rozwojowego – ustawa 2.0 wzmacnia wielkie ośrodki kosztem peryferii. Jeśli wejdzie w życie, utrwalona zostanie hegemonia Uniwersytetu Warszawskiego oraz Jagiellońskiego. A ile przy okazji zwinie się prowincjonalnych uczelni? Z pewnością niejedna.
Ogólnej konfuzji w PiS dopełnia jeszcze bardziej konsekwentne niż za czasów PO promowanie publikacji naukowych w języku angielskim. W naukach ścisłych nie budzi to kontrowersji. Ale już kierunki z natury skazane na lokalność wpadły w popłoch. A tak się składa, że chodzi o szczególnie cenione na prawicy historię i polonistykę. No i gdzież gwarancje, że nie utuczą się przy okazji znienawidzone gender studies albo europeistyka?
A to już wystarczająco wiele, aby wytropić u Gowina odchylenie lewacko-neoliberalne. Nagle bowiem okazało się, że wicepremier pakuje do swego dzieła życia niemal wszystko to, z czym PiS tak zajadle walczy. Oferuje korporację w miejsce wspólnoty. Wielkomiejską koncentrację przeciwko zrównoważonemu rozwojowi. Kosmopolityzm na pohybel lokalności.
Tyle że to wciąż nie jest cała prawda o reformie Gowina. Bo podchodząc z jeszcze innej perspektywy, trudno przecież nie zauważyć, że ona wyrasta z tej samej filozofii, co choćby ustawy sądowe autorstwa Zbigniewa Ziobry. Jej efektem będzie osłabienie niezależności środowisk akademickich. Bo może i bezpośrednio podporządkowane zostaną rektorom, lecz ci z kolei pod wieloma względami mają teraz odwzorowywać pozycję prezesów sądów w systemie Ziobry. Silni władzą administracyjną, lecz ubezwłasnowolnieni politycznie. Nad ich wyborem czuwać mają bowiem specjalne rady, złożone z osobistości spoza uczelni. Oczywiście ludzie Gowina odżegnują się od takich interpretacji. Zapewniają, że rady są dla autorytetów, samorządowców i przedsiębiorców. Środowiska akademickie nie mają jednak wielkich złudzeń i przeważnie pamiętają, iż rzecz się dzieje w czasach „dobrej zmiany”. Byłoby naiwnością sądzić, że autonomia uniwersytetu jest niezagrożona.
Czemu więc profesura – a przynajmniej jej elita, która wzięła udział w negocjacjach z ministerstwem – poparła projekt Gowina? Najczęściej wskazuje się realizm, wybór mniejszego zła. Jeśli polityczny kaganiec jest nieuchronny, to niech już będzie w modernizacyjnym pakiecie, z obietnicą finansowej obfitości (mowa o blisko 170 mld zł w najbliższej dekadzie) i gwarancjami zachowania części przywilejów, niż w wersji sauté. Bo że wcześniej kaganiec zostanie nałożony, co do tego nie ma wątpliwości.
Jest więc reforma Gowina pisowska w duchu, choć niepisowska w treści. Co poważnie komplikuje sprawę.
Przejdzie? Nie przejdzie?
Po zakończeniu kolejnej tury negocjacji Gowin przedstawił w lutym ostateczny tekst ustawy. I jak można się było spodziewać, Terlecki natychmiast ruszył do ataku. Na łamach tygodnika „Sieci” poszedł po całości, krytykując z góry na dół wszystkie kluczowe propozycje. W tym również koncepcję powołania rad uczelni. Sytuacja zrobiła się paradoksalna: oto przedstawiciel zamordystycznego jądra PiS wchodzi w rolę obrońcy autonomii uniwersytetu przed zakusami niepoprawnego liberała „dobrej zmiany”. A jednocześnie – jako że nie proponuje niczego w zamian – staje się rzecznikiem przypisywanej opozycji postawy „aby było, tak jak było”.
Niemniej Terlecki autorytatywnie już orzekł, że „ustawa nie przejdzie”. Przy okazji podważając jakość konsultacji społecznych, z których resort Gowina szczególnie jest dumny. Zdaniem szefa Klubu PiS popiera reformę co najwyżej akademicka elita. Z niższych pięter płynie zaś „miażdżąca krytyka tej propozycji”.
Akcja wyglądała na zorkiestrowaną, gdyż w tym samym czasie opublikowany został list otwarty wyrażający radykalną kontestację reformy Gowina. Autorem tekstu był ponoć prof. Marek Kornat, konserwatywny historyk o radykalnie antykomunistycznych poglądach. Pod listem podpisało się 145 profesorów. Grono ideowo zróżnicowane, choć trudno było przeoczyć obecność zgromadzonej tu niemal w komplecie sympatyzującej z PiS profesury. Na czele ze szczególnie wpływowym i szanowanym na prawicy prof. Andrzejem Nowakiem.
Przy okazji list wyraził interesy ujawnionego szerokiego lobby profesorskiego z mniejszych, prowincjonalnych uczelni. Walcząca z elitami partia nie może sobie pozwolić na zignorowanie takiego głosu. Lecz z drugiej strony trudno byłoby też Kaczyńskiemu ostentacyjnie podeptać reformatorski zapał Gowina, który – jak się zdaje – postawił wszystko na jedną kartę. Od wielu lat marzy o własnej reformie, jakby pragnął pozostawić po sobie autorski stempel na państwie. Można go wręcz uznać za ostatniego spadkobiercę reformatorskiego romantyzmu czasów transformacji. I nikt do końca nie wie, czy pokornie znosząc szyderstwo o zanikającym kręgosłupie, nie zarezerwował sobie czasem prawa do buntu właśnie na okoliczność odrzucenia jego sztandarowego projektu.
Co byłoby dla PiS politycznie kosztowne. I nawet nie dlatego, że głosy gowinowców decydują o większości w Sejmie. Są bowiem rezerwy w innych klubach, po które zawsze można sięgnąć. Gowin daje Kaczyńskiemu coś więcej niż kilka szabel. Autoryzuje przecież zamanifestowaną premierostwem Morawieckiego ambicję ucentrowienia projektu „dobrej zmiany”, zakorzenienia go w klasie średniej i rodzimym biznesie. Bez wolnorynkowego skrzydła trudno o to zabiegać. Zwłaszcza że sam Morawiecki ostatnio utknął na grzęzawisku polityki godnościowej, nadwerężając swój wizerunek wielkiego planisty pisowskiej modernizacji.
Za kulisami można usłyszeć, że ataki Terleckiego na Gowina wprost nie są inspirowane przez Kaczyńskiego. Choć bez wątpienia prezes daje przyzwolenie. Na razie obserwuje rozwój wydarzeń, czyniąc pożyteczne obserwacje. A co dalej z Konstytucją dla nauki? Po ujawnieniu się chaotycznie krzyżujących się napięć raczej nie ma dziś widoków na szybkie uchwalenie. Najpewniej ugrzęźnie na kolejne miesiące w międzyresortowych konsultacjach. A to, w jakim kształcie się kiedyś wyłoni, będzie już zależało od przyszłych uwarunkowań politycznych.
Treść reformy mimo wszystko jest więc politycznie wtórna. Zwłaszcza że akurat w tej materii prezes ponoć nie ma utrwalonych poglądów. Inaczej niż w przypadku wymiaru sprawiedliwości bądź resortów siłowych. I faktycznie trudno znaleźć w jego wypowiedziach ślady głębszego zainteresowania tą materią. Choć i to może się przecież zmienić. – Proszę sprawdzić, o czym prezes pisał doktorat – radzi jeden z naszych rozmówców. – Nie będę zdziwiony, jeśli na koniec osobiście zasiądzie nad reformą Gowina, niczym Stalin nad peerelowską konstytucją, i czerwonym atramentem naniesie poprawki.
Tytuł pracy doktorskiej Jarosława Kaczyńskiego to „Rola ciał kolegialnych w kierowaniu szkołą wyższą”.