Ustawa była prawnym i moralnym horrendum. Uwaga opinii publicznej skupiła się na niemającej w świecie precedensu idei pośmiertnej degradacji generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka, choć jej realne ostrze wymierzone zostało w pierwszej kolejności w ludzi żyjących – emerytowanych oficerów Ludowego Wojska Polskiego. Potencjalnie każdy z nich, zgodnie z uchwalonym prawem, mógłby teraz zostać uznany przez ministra obrony narodowej za „sprzeniewierzającego się racji stanu”. Co skutkowałoby degradacją i radykalnym obcięciem świadczeń emerytalnych. Od uznaniowej decyzji nie byłoby możliwości odwołania, a to narusza już elementarne standardy państwa prawa. Powodów do wielkiego zdziwienia oczywiście nie było, bo tego typu pomysły wypływają wprost z pisowskich trzewi. Ta ustawa – z jej arbitralnością, brakiem instancji odwoławczych oraz pakowaniem ludzkich życiorysów w komiksowy schemat „dobry – zły” – jest klasyką gatunku.
Ustawa degradacyjna uderzała w elektorat PiS
Skutki jej wejścia w życie łatwo byłoby przewidzieć. Komisja Europejska z pewnością dopisałaby kolejny punkt do protokołu rozbieżności w sporze z Polską. A gdyby MON uparł się szeroko egzekwować uchwalone przepisy, Europejski Trybunał Sprawiedliwości zostałby pewnie zatkany pozwami od polskich obywateli skarżących polski rząd. I jak należy przypuszczać, linia orzecznictwa byłaby jednokierunkowa. Skutki polityczne również nie byłyby dla PiS korzystne. Z sondaży wynikało, że ustawa przypadła do gustu przede wszystkim twardemu prawicowemu elektoratowi. Wśród ogółu Polaków przeważał jednak zrozumiały sceptycyzm wobec bolszewickiej wersji rozliczania komunizmu po trzech dekadach od jego zejścia.