Nie zawsze tak było. Nie wyłącznie. A bliskich nie znaczyło posłusznych. Ale prawdą jest, że w Polsce mamy od lat duży kłopot z transparentnością i bezstronnością wyborów do najwyższych instancji sądowych – polskich i zagranicznych. A więc i z demokracją, która polega na społecznej kontroli poczynań władzy. Publiczna debata na temat kandydatów na stanowiska sędziowskie – i to niezbyt intensywna – dotyczyła do tej pory tylko wyborów do Trybunału Konstytucyjnego. I dzięki niej udało się uniknąć wybrania do Trybunału np. człowieka ściganego listem gończym, czynnego alkoholika karanego dyscyplinarnie czy profesora, który przegrał proces o plagiat. Natomiast konkursy do Sądu Najwyższego, Naczelnego Sądu Administracyjnego, do Trybunału w Strasburgu, w Luksemburgu, do Europejskiego Trybunału Obrachunkowego odbywały się przy opuszczonej kurtynie. Nikt nad kandydatami publicznie nie debatował, nie badał publicznie ich dotychczasowej aktywności. Nie mówiąc już o światopoglądzie i poglądach prawnych. Dopiero w końcówce działania rozwiązanej przez PiS Krajowej Rady Sądownictwa wprowadzono transmisję obrad. Ale nowa KRS przesłuchuje i debatuje nad kandydatami na zamkniętych posiedzeniach.
Kwestia przejrzystości procedury wyborów – nie tylko sędziów i nie tylko do sądów najwyższych, ale i na inne wysokie stanowiska związane z władzą i wpływem na sprawy publiczne – jest kluczowa dla zaufania obywateli do państwa i dla jakości sprawowania władzy.
Po upadku pierwszych rządów PiS w 2007 r. Platforma Obywatelska, w reakcji na głębokie patologie tamtego stylu rządzenia, postawiła na transparentność i bezstronność obsadzania urzędów. Za pierwszych rządów PiS dwie instytucje były dla rządzenia kluczowe. IPN, który kierował lustracyjne oskarżenia wobec ważnych dla opozycji postaci, a także wobec tych sędziów TK, którzy nie zasiadali tam z poręczenia prawicy (żadne z oskarżeń nie znalazło potwierdzenia).