Alarmy bombowe, które zakłóciły przebieg matur w maju 2019 r., nie były całkowitym zaskoczeniem. W tygodniach poprzedzających egzaminy dojrzałości Centralne Biuro Śledcze Policji informowało o możliwości wystąpienia „mało wiarygodnych, niewymagających ewakuacji” alarmów bombowych.
Czytaj też: „Dziady” na maturach. Kamień spadł z serca polonistom
Krytyczne znaczenie dla ochrony życia i zdrowia
We współpracy z Centralną Komisją Egzaminacyjną rozpowszechnione zostały instrukcje „zachowania rezerwy i spokoju” i każdorazowego informowania policji o otrzymanej groźbie. Niezależnie od tych przygotowań w wielu szkołach przebieg matur został zakłócony. Część egzaminów rozpoczęła się co prawda o czasie, w części szkół były one jednak opóźnione lub zostały przełożone. Wszystko to w sytuacji prawnej, w której sprawcy takich działań grożą poważne konsekwencje – od karnych po cywilnoprawne.
Wydarzenia te – poza oczywistym efektem zakłócenia jednego z najważniejszych dni w życiu tysięcy młodych osób – mają kilka ważnych aspektów. Jak wszystkie fałszywe alarmy jest działaniem skrajnie nieodpowiedzialnym. I nie chodzi tu tylko o koszty akcji służb państwowych, a o efekt potencjalnego zobojętnienia na sygnały o zagrożeniu.
Spowodowanie fałszywego alarmu w tym rozmiarze wpływa przecież nie tylko na administratorów obiektów, którzy w sytuacji przesłania groźby muszą podejmować decyzje o ewakuacji, ale także na osoby ewakuowane. Ilu spośród tegorocznych maturzystów da się przekonać, że zgłaszanie „podejrzanych zachowań”, „porzuconych bagaży” i innych sygnałów zagrożenia może mieć krytyczne znaczenie dla ochrony ludzkiego życia i zdrowia?
Czytaj też: Jak to było z fałszywymi alarmami bombowymi w 2015 r.
Akcja sprawia wrażenie zorganizowanej
Choć policja powołała specjalną grupę dochodzeniową, której zadaniem jest ustalenie sprawców, w sieci już pojawiają się dyskusje o tym, kto może stać za akcją, która ze względu na zasięg i skalę sprawia wrażenie zorganizowanej. Jednak przesyłane mailem wiadomości, dystrybuowane najprawdopodobniej z wykorzystaniem sieci TOR, mogą okazać się czymś w rodzaju internetowego flash mobu – działania, które mają pojedynczy impuls i rozlewają się dalej w sposób niekontrolowany ze względu na chęć zaistnienia osób, które biorą w nim udział.
Maile podpisywane przez „Islamistę”, „Strajkującego nauczyciela”, „Maturzystę”, „Przeciwnika rządu” czy „Euroentuzjastę” mogą być po prostu wynikiem akcji prowadzonej przez internetowych trolli, których celem jest niewiele więcej niż spowodowanie chaosu. Im więcej dyskusji na ten temat, im więcej uwagi, tym bardziej powiększa się grupa osób, które mogą chcieć stać się uczestnikami tak „ważnego” zjawiska.
Odpowiedzialność za słowo i za społeczność, której wszyscy jesteśmy członkami, wydaje się nie istnieć w świadomości jednostek biorących udział w takich akcjach. Dalsze ich konsekwencje, wpływ na maturzystów, na zaangażowane instytucje, na porządek publiczny – zamiast stanowić argument przeciw tego rodzaju akcjom, stają się zachętą.
Czytaj też: Jak kultura masowa prowokuje szaleńców
Jesteśmy współodpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo
Jak w wypadku wielu innych zagrożeń, choćby terrorystycznych, państwo i jego służby, a także dziennikarze stają przed poważnym wyzwaniem. Gdzie wyznaczyć granicę pomiędzy obowiązkiem informowania obywateli o zagrożeniach a ograniczaniem społecznej reakcji na zjawisko, które może być wynikiem niedojrzałej „rozrywki”, organizowanej kosztem państwa? Jak odpowiedzialnie reagować na sygnał o zagrożeniu, bez jednoczesnego wywoływania echa informacyjnego, które może stanowić motywację do dalszych działań i powiększania grupy sprawców?
Bez partnerstwa zarówno z mediami, jak i z samym społeczeństwem będzie to bardzo trudne. W świecie, którego jedną z najbardziej charakterystycznych cech jest nasza odpowiedzialność jako nadawców komunikatów – i jako ich krytycznych odbiorców – jesteśmy współodpowiedzialni za nasze bezpieczeństwo.