785 oficjalnie zgłoszonych alarmów bombowych i mniej więcej drugie tyle utajnionych przez służby, żeby nie prowokować naśladowców, to dotychczasowy rekord pod względem skali. Autor albo – jak sugerują specjaliści – autorzy alarmów postawili na nogi większość służb w Polsce. Łącznie z Pogotowiem Gazowym. Zaledwie dwa egzaminy maturalne przełożone na czerwiec można uznać za sukces, biorąc pod uwagę skalę zjawiska. Sukces służb traci jednak blask przy bliższym oglądzie, bo alarmy obnażyły dramatyczne braki kadrowe w policji, zapaść pod względem przeszkolonych specjalistów i brak jednolitych procedur, co w przypadku gdyby alarmy nie były fałszywkami, mogłoby wszystkich wiele kosztować.
Dzień zero
Młodszy aspirant N. z jednej z warszawskich komend już miesiąc wcześniej wpisał się do grafiku na dyżur w nocy z 5 na 6 maja. Służbowe doświadczenie nauczyło go, że to najlepsza gwarancja spokoju. Końcówka długiego weekendu ma to do siebie, że szwagrowie już się popili i pobili, mężowie pokłócili z żonami, a dzieci powybijały szyby, które miały powybijać. Ogólnie flauta, przerywana skacowanymi poszukiwaczami zgubionych portfeli i telefonów komórkowych. Nawet złodziejom samochodów tego dnia mniej chce się robić. Co N. niemalże uskrzydlało, bo w stolicy rośnie liczba kradzionych samochodów i komendant osobiście każe sobie tłumaczyć, co zrobili, żeby złapać złodziei. Tak jakby coś mogli zrobić, skoro samochód kradnie się teraz za pomocą laptopa i nie trwa to dłużej niż kilka sekund.
W niedzielę, krótko po godz. 22.00, w służbowym radiu poszła informacja, że w jednej ze szkół podstawowych podłożono bombę. Zgłoszenie złożyła nadgorliwa pani dyrektor, która przed snem postanowiła sprawdzić służbową skrzynkę mailową. Na posterunku się zagotowało, bo okazało się, że ciężko znaleźć kogoś, kto ma przeszkolenie z rozpoznania sapersko-minerskiego, żeby pojechał na sprawdzenie.