Pewnie już mało kto pamięta, że Mateusz Morawiecki miał być wielkim przewodnikiem, który przeprowadzi zgrzebną polską prawicę ze świata analogowego do świetlanej cyfrowej przyszłości. Postawi jej szklane domy, podłączy do globalnego obiegu, wyczaruje autorski projekt modernizacji i rzecz jasna osobiście go zrealizuje.
Była to zresztą fantazja niemal powszechnie obowiązująca, czasem nawet zdolna przekraczać granice ideowo-partyjnych baniek. Fascynował się ponoć Morawieckim – jak donoszono zza kulis – sam prezes Kaczyński. A w ślad za prezesem, jakżeby inaczej, niemal cały twardy PiS. Fascynowali się młodzi prawicowi technokraci, marzący o karierach i wielkich pieniądzach w narodowym biznesie. Ideowi konserwatyści i republikanie, cierpliwie czekający na rozsądniejszą prawicę po Kaczyńskim. Ba, nawet pewne kręgi lewicy z niemałą ekscytacją łypały na nowego premiera, szukając narracyjnego natchnienia. Dorodna bańka szybko jednak pękła, po micie Morawieckiego nie został nawet ślad.
Morawiecki miał wejście, teraz traci kapitał
Był to mit utkany z prowincjonalnych kompleksów, mocarstwowych iluzji i ogromnego zadufania. Sam Morawiecki, krótko po tym jak został premierem, snuł wizje 20-letnich rządów PiS. Możliwości kreacyjne formacji rządzącej zdawały się wtedy nieograniczone. Zuchwałość, z jaką Kaczyński wymienił popularną w tradycyjnym elektoracie Beatę Szydło na niedawnego bankiera o pokręconej biografii, dawała złudzenie nieograniczonego panowania nad rzeczywistością. Żaden z polskich premierów nie miał porównywalnego wejścia.