Zaczęło się w sobotę na konwencji PiS w Katowicach, kiedy Mateusz Morawiecki wypalił: „rząd nie jedzie na wakacje” i „od wczesnego rana do nocy pracujemy do 12 października, niech będzie do 11, bo cisza wyborcza, w sobotę można odpocząć”. I tak pierwszy raz publicznie zostało potwierdzone to, o czym plotkowano od kilku tygodni – że wybory do Sejmu i Senatu odbędą się 13 października.
Jarosław Kaczyński chce zachować pozory
Dzień później w wystąpieniu kończącym konwencję prezes chciał zachować pozory i oświadczył: „w październiku, a być może w listopadzie – to decyzja pana prezydenta – odbędą się wybory parlamentarne”. Działacze uśmiechnęli się pod nosem, wielu walczyło ze sobą, by nie parsknąć śmiechem. Wiedzą, że prezydent de facto o dacie nie decyduje.
W kuluarach politycy PiS przyznawali, że wyszło niezręcznie, i zastanawiali się, czy „prezydent nie strzeli focha”. Bo choć wiadomo, że Kaczyński już dawno poinformował prezydenta, kiedy mają odbyć się wybory, to formalnie, zgodnie z konstytucją, przywilej ich zarządzenia i ogłoszenia terminu należy do Andrzeja Dudy.
Gdyby o terminie powiedział sam prezes PiS, toby tak bardzo prezydenta nie zabolało. Ale zabolało, bo pozwolił sobie na to Morawiecki, którego Duda traktuje jako politycznego rywala, przerastającego go o głowę. Będzie sobie musiał jednak z tym poradzić, bo z Pałacu Prezydenckiego już dochodzą głosy, że na pewno nie zbierze się na odwagę i oczekiwanego przez prezesa terminu wyborów nie zmieni. Z oczywistego powodu – potrzebuje poparcia Kaczyńskiego i partyjnych pieniędzy w staraniach o reelekcję w przyszłym roku.