Julia Przyłębska, „odkrycie towarzyskie” prezesa
Pani Julia z naruszeniem procedur objęła fotel szefowej ciała nazywanego wciąż przez niektórych Trybunałem Konstytucyjnym. Oczywiście bezzasadnie, zważywszy na dokonane z pogwałceniem prawa przejęcie go przez nominantów partii rządzącej. Następnie zaś pani Julia dała tej partii szereg wyrazów wdzięczności.
Ostatnio prezes ugrupowania ujawnił – na dodatek w żenującym (trudno, Michale – to uwaga do gospodarza rozmowy i mojego kompana z narciarskich wypraw Michała Olszańskiego) programie telewizji śniadaniowej – że stała się ona jego „odkryciem towarzyskim”. Okazało się, że szeregowy poseł odwiedza z reklamówką w ręku apartament pani Julii.
Sędziowie z Forum przypominają, że jest „absolutnie niedopuszczalne inicjowanie i utrzymywanie kontaktów towarzyskich z politykami mającymi istotny wpływ na działalność władzy wykonawczej lub ustawodawczej przez jakichkolwiek sędziów Trybunału Konstytucyjnego, a w szczególności przez osobę pełniącą funkcję jej Prezesa. Istnienie takich nieformalnych kontaktów wywołuje uzasadnione wątpliwości co do bezstronności danego sędziego, podważa autorytet Trybunału oraz jego zdolność do wypełniania przypisanej mu konstytucyjnej roli”.
To w sumie banał. Gdyby nie nadzwyczajna sytuacja.
Jak (nie) działa polskie państwo
Po pierwsze, drodzy państwo sędziowie, moglibyście przestać wreszcie firmować fikcję w postaci nazywania pani Przyłębskiej prezesem TK, a ciała z alei Szucha Trybunałem. Ani ona prezesem, ani ono prawdziwym Trybunałem. Tak gwoli prawdy i prawniczej rzetelności, także na użytek ewentualnych przyszłych dyskusji o uznawaniu ustaleń tej instytucji.
Po drugie, w normalnej sytuacji spotkania sędziów z politykami nie są niczym nagannym. Przeciwnie, są pożądane. Przykładowo: kiedy Trybunał (ten prawdziwy) zdawał doroczne sprawozdanie ze swojej działalności, jak najbardziej zasadna była obecność przedstawicieli pozostałych władz. Co prawda minister sprawiedliwości (resortu, zdawałoby się, kluczowego) Zbigniew Ziobro, kiedy tylko nie było mu to na rękę, tchórzliwie nie pojawiał się na takich posiedzeniach. Szło przecież o ostentację – poniżenie konstytucyjnego organu państwa. Oczywiście na użytek twardego elektoratu i było nie było faktycznego wodza: Kaczyńskiego.
Trudno też negować walor zwykłych, roboczych spotkań sędziów (tych prawdziwych) TK (tego rzeczywistego) z decydentami. Służą one pragmatyce działania państwa. Nie ma więc nic zdrożnego w konsultacjach prezesa TK Andrzeja Rzeplińskiego z posłami przygotowującymi ważne ustrojowo ustawy. Rozmowy te nie odbywały się w prywatnych mieszkaniach, lecz były formalnie odnotowywane, prowadzone zgodnie z procedurą – nie zaś na zasadzie prywatnych kolacyjek prezesa i premiera z reklamówką w rękach.
I wreszcie być może najistotniejsze: tak się składało, że prof. Rzepliński cieszył się autorytetem. Wynikało to z dowiedzionej w najtrudniejszych, sięgających czasów PRL niezłomności. O prawniczej wiedzy i doświadczeniu nie wspominając. A to nie są detale.
W życiu tak jest, że jednym się ufa – w ich morale czy kompetencje. A innym niekoniecznie.