Na początek przenieśmy się niedaleko w przyszłość. Oto tegoroczne październikowe wybory parlamentarne zakończyły się bezprecedensowym zwycięstwem PiS. Wyjątkowo wysoka frekwencja, sięgająca rekordowego poziomu 60 proc., sprawiła, że obok PiS próg wyborczy przekroczyła jedynie wąska koalicja zbudowana wokół PO, do której – wskutek zawirowań wokół ostatecznego kształtu list wyborczych, jakie miały miejsce pod koniec sierpnia – nie weszły ostatecznie ani PSL, ani też SLD oraz Wiosna. Formacje te, podobnie jak resztki Kukiz’15, Konfederacji, a także niewielki lewicowy sojusz skupiony wokół partii Razem, znalazły się poza Sejmem. Za sprawą bezlitosnej metody d’Hondta głównym beneficjentem ponad 20 proc. oddanych na nich wszystkich głosów zostało – podobnie jak w 2015 r. – Prawo i Sprawiedliwość. Również w wyborach do Senatu, mimo wystawienia przez lewicowo-liberalną opozycję wspólnych kandydatów, w większości okręgów zwyciężyli politycy PiS. Na pierwszym posiedzeniu Sejmu, na wniosek klubu parlamentarnego PiS, liczącego 310 posłów, powołano komisję konstytucyjną, na której czele stanął Stanisław Piotrowicz.
Pracując w znanym z poprzedniej kadencji tempie, w ciągu zaledwie czterech tygodni komisja przygotowała całościową nowelizację ustawy zasadniczej. Z uwagi na wymóg art. 235 konstytucji, przewidujący 60-dniową zwłokę oraz możliwość zażądania przez posłów opozycji przeprowadzenia referendum zatwierdzającego, zrezygnowano jedynie ze zmian w rozdziałach I, II oraz XII, gruntownie zmieniając natomiast pozostałe. Wśród nich – z uzasadnieniem konieczności osłabienia szkodliwej dla kraju polaryzacji politycznej – ten opisujący sposób wyboru prezydenta RP. Zamiast w wyborach powszechnych wyłaniany miał być teraz przez nowe Zgromadzenie Narodowe, złożone nie tylko z Sejmu, Senatu, ale i – by podkreślić znaczenie, jakie suweren przywiązuje do instytucji samorządu – także z przedstawicieli sejmików wojewódzkich.