Po erupcji przemocy, z jaką mieliśmy do czynienia w weekend, spędziłem kilka godzin na oglądaniu wszelkich możliwych relacji filmowych z wydarzeń w Białymstoku. Powszechna dostępność komórek z kamerami sprawia, że nie będąc na miejscu, można je było obejrzeć z wielu perspektyw. Obraz, który mi się wyłonił z tych obserwacji w czeluściach internetu i mediów społecznościowych, jest przerażający.
Czytaj także: Dziennikarz pobity we Wrocławiu. Bo skrytykował homofobiczne graffiti
Ilość przechodzi w jakość
Nie chodzi o to, że na demonstrację dopominającą się równych praw dla osób różnej orientacji seksualnej napadli kibole i narodowcy. Oczywiście nie można tych grup i organizacji lekceważyć, ale to pewnego rodzaju margines, z którym żyjemy od jakiegoś czasu. Tego rodzaju skrajności występują w wielu społeczeństwach, które lepiej czy gorzej sobie z nimi radzą.
Problem polega na tym, że w 300-tys. Białymstoku na ulice wyległo co najmniej kilkanaście tysięcy osób. I nie byli to głównie ogoleni na łyso skinheadzi w koszulkach z krzyżami celtyckimi czy emblematami klubowymi. Były wśród nich starsze panie z różańcami, kobiety z dziećmi, osoby, jakie spotykamy codziennie w urzędzie czy sklepie.
Niektórzy ubrani odświętnie, jak do kościoła, inni jak na sobotni piknik. I wielu, bardzo wielu z nich brało udział, jeśli nie w aktach przemocy bezpośredniej, to przynajmniej werbalnej – w wykrzykiwaniu do maszerujących „wyp…”, „do gazu”, „pedały” itd.