Kilkanaście dni temu mogliśmy się dowiedzieć, jak to stratedzy PiS struchleli na widok badania, które pokazało, że po aferze hejterskiej poparcie dla partii rządzącej spadło do 37 proc. Ostatnio opinia publiczna była z kolei epatowana badaniem zamówionym ponoć przez Koalicję Obywatelską, w którym przewaga PiS nad główną siłą opozycyjną skurczyła się do 8 pkt proc.
Co łączy te sondaże? Po pierwsze, ich wyniki istotnie różnią się od badań oficjalnych, opatrzonych przez konkretne pracownie metodologicznym stemplem (zadziwiająco zresztą w tej kampanii statycznych). Po drugie, są bezimienne. Nie wiemy, kto i w jaki sposób je przeprowadził. Co powinno już wystarczyć, aby podchodzić do tych doniesień z najwyższą ostrożnością.
Czytaj też: Kampania trwa w najlepsze, sondaże stoją
Wszyscy wszystko wiedzą
Sondaże nigdy nie kreują obiektywnej rzeczywistości. Nie jest tajemnicą, że sposobem sformułowania pytania oraz ogólnym kontekstem badania można wyczarować stosowną odpowiedź, niekoniecznie w złej woli. Niedawno szefowa CBOS Mirosława Grabowska przekonująco tłumaczyła na łamach „Kultury Liberalnej”, dlaczego partia rządząca (nie tylko obecna) w badaniach tego ośrodka zazwyczaj uzyskuje grube nadwyżki na tle średniej sondażowej. To po prostu wynika z przyjętej metodologii. Pozostałe ośrodki też mają swoje standardy dobierania prób, zadawania pytań, przeliczania wyników. Kiedy cała otoczka pozostaje tajemnicą, wartość poznawcza badania jest zerowa.
Tyle teoria. A praktyka? Cóż, trudno kogokolwiek złapać za rękę.