Osoby czytające wydania polityki

„Polityka” - prezent, który cieszy cały rok.

Pierwszy miesiąc prenumeraty tylko 11,90 zł!

Subskrybuj
Kraj

Będzie pierwszy polski czołg

Polska chce sobie skonstruować czołg. Dobry pomysł? Polska chce sobie skonstruować czołg. Dobry pomysł? SSgt Mark Nesbit RLC (Phot), Defence Images / Flickr CC by SA
Wprawdzie Niemcy i Francuzi produkują dobre czołgi, ale ich program się opóźnia, a my potrzebujemy nowego czołgu już. Na wczoraj. Tylko czy na pewno to Polska powinna go wyprodukować?

Na stopień generała sans suffixe (fr.: bez dodatków, jako że każdy inny stopień generalski ma jakiś dodatek, „brygady” czy „dywizji”) awansowano tym razem aż dwóch generałów broni: Rajmunda Andrzejczaka i Jarosława Mikę. Gen. Andrzejczak jest Szefem Sztabu Generalnego, czyli teoretycznie „pierwszym żołnierzem Rzeczpospolitej”, a gen. Mika – Dowódcą Generalnym Rodzajów Sił Zbrojnych RP, który w czasie pokoju dowodzi niemal całym wojskiem, przygotowuje je do działań bojowych. W tej układance jest jeszcze trzeci generał – Dowódca Operacyjny Rodzajów Sił Zbrojnych gen. dywizji Tomasz Piotrowski, którego zadaniem jest dowodzenie operacyjną częścią wojska na wypadek wojny. Ponieważ w czasie pokoju jego zadania są mniejsze (przygotowanie planów, zorganizowanie „wojennego” systemu dowodzenia, szkolenie personelu dowódczego, dowodzenie polskimi misjami wojskowymi za granicą itp.), dla tego stanowiska przewidziano niższy stopień etatowy – generał broni. Ale i tak jest to pierwszy przypadek w historii Wojska Polskiego od czasów wojów Mieszka I, że mamy w czynnej służbie dwóch czterogwiazdkowych generałów. I choć był moment, że żyło jednocześnie trzech marszałków Polski, w tym jeden Rosjanin, to jednak w Wojsku Polskim służyli jeden po drugim, ale nigdy jednocześnie.

Czytaj także: MON w natarciu, czyli szybki plan Błaszczaka

Czego potrzebuje polska armia

Mam jednak wrażenie, że te awanse, a także podpisany 10 października Plan Modernizacji Technicznej Wojska Polskiego na lata 2021–2035 (PMT 21-35), mają pokazać, że wojsko rośnie w siłę, a nasz kraj staje się regionalną potęgą. Chciałbym, żeby tak było. Naprawdę dobrze byłoby zrealizować choćby najważniejsze przedsięwzięcia PMT 21-35, moglibyśmy się wówczas czuć bezpieczniej. Niektóre projekty mają sens i ich realizacja może być realna. Takim zapisem jest na przykład dokupienie jeszcze jednej bądź dwóch eskadr F-16. Właśnie tak, następnych F-16, a nie „sztandarowych” F-35, o których nieustannie się mówi. Zakup 32 F-35 dla dwóch eskadr w ramach programu Harpia, nie licząc przeznaczonego dla nich uzbrojenia, będzie nas zapewne kosztować ponad 20 mld zł. Gigantyczny wysiłek dla budżetu. Do tego dochodzi niewiele tańszy zakup dywizjonu rakiet przeciwlotniczych Patriot w ramach programu Wisła. A przecież jeden dywizjon to ciut mało, warto pomyśleć przynajmniej o drugim.

Zakupionych za horrendalne pieniądze F-35 wystarczy dla dwóch eskadr. A wymiana postradzieckiego, muzealnego już sprzętu musi nastąpić w trzech eskadrach. Na zakup F-35 dla trzeciej eskadry nas po prostu nie stać. Zresztą odradzają nam to sami Amerykanie. Argumentują, że F-35 to bardzo specyficzny samolot. Jako tzw. stealth, czyli trudno wykrywalny, może wybić dziurę w obronie powietrznej wroga, ale kiedy jest już ona wybita, to mogłyby w niej działać konwencjonalne samoloty, mające większy udźwig uzbrojenia. Jednorazowo są one w stanie zadać przeciwnikowi znacznie poważniejsze straty. W walce powietrznej F-35 też są nieco mniej skuteczne niż myśliwce konwencjonalne. Dlatego najlepszy efekt uzyskuje się przy wykorzystaniu mieszanego ugrupowania: F-35 i konwencjonalnych samolotów bojowych. Te ostatnie są w stanie wykorzystać sukces stealthów w postaci lokalnego sparaliżowania obrony powietrznej bardziej niż same F-35. Poszliśmy więc za radą Amerykanów i dokupimy eskadrę sprawdzonych, udanych F-16, a może nawet dwie eskadry, jak finansowo damy radę. Będzie z nich dobry pożytek.

Niestety, w planie zapisano też i inne przedsięwzięcia, a niektóre z nich noszą znamiona pomysłów całkiem abstrakcyjnych, budzących skojarzenia z pewnym staromodnym narzędziem rolniczym i centralną gwiazdą naszego układu planetarnego.

Czytaj też: Niemcy wbijają szpicę

Nowego czołgu potrzebujemy na już

Jednym z takich pomysłów jest budowa własnego czołgu w ramach programu Wilk. Jest to o tyle dziwaczne, że nigdy wcześniej tego nie robiliśmy. W całej naszej ponad tysiącletniej historii nie zbudowaliśmy ani jednego czołgu własnej konstrukcji, który by wszedł do produkcji. Przed wojną wytwarzano co prawda całkiem udany 7TP, czyli „7-tonowy polski”. Szkopuł w tym, że ani on nie był siedmiotonowy (ważył prawie 10 ton), ani polski. Była to bowiem głęboka modernizacja brytyjskiego czołgu Vickers E, niezwykle udanego i masowo produkowanego w wielu krajach, w największej liczbie w ZSRR jako T-26. Historia zatoczyła pełne koło i trzy dekady temu opracowano czołg PT-91 Twardy. Ta nazwa była już bliższa prawdy, bo „91” to faktyczny rok budowy prototypów – 1991 r. Ale co do tego PT, które niektórzy rozszyfrowywali jako „Polish Tank”, to nie do końca prawda. Bo jest to głęboka modernizacja radzieckiego T-72, który był u nas wiele lat produkowany z licencji. Wymieniono w nim silnik na lekko podrasowany, nałożono polski pancerz reaktywny, zamontowano polskie i importowane elementy wyposażenia. Mimo iż modernizacja jest bardzo udana, to jednak do opracowania własnego czołgu bardzo, ale to bardzo daleka droga.

Wydaje się, że niepowodzenie opracowania podwozia haubicy Krab na bazie czołgu T-72, który jak już wspomniałem, był u nas wiele lat produkowany, powinno być jakimś sygnałem. Podwozie, znane jako UPG-NG, było mocno przerobione. Niestety, okazało się, że w wyprodukowanych podwoziach pojawiły się mikropęknięcia. Stwierdzono, że winne są blachy pancerne, w których wystąpiła tzw. „kruchość wodorowa”. Ostatecznie kupiono licencję na podwozia K9 połduniowokoreańskiej firmy Samsung Techwin. Tak skończyła się przygoda z poważniejszym konstruowaniem pojazdu pancernego. Nic nie wyszło, poza zmarnowaniem pieniędzy.

Co najmniej od 2016 r. Polska prowadziła rozmowy z Niemcami i Francuzami w sprawie włączenia się do programu Main Ground Combat System (MGCS), w ramach którego ma powstać nowy czołg, przeznaczony do zastąpienia niemieckich Leopardów 2 i francuskich Leclerców. Muszę przyznać, że takie posunięcie ma sens. Francuzi konstruują czołgi od ponad 100 lat, a Niemcy, choć zaczęli prawie dwie dekady później, mają jednak na tym polu niebywałe osiągnięcia. W obu krajach dziesiątkami lat rozwijano wiedzę, technologie, umiejętności konstruowania czołgów i ich wszelkich komponentów, gromadzono doświadczenie. Tworzono też rozbudowaną sieć kooperantów i poddostawców. W obu krajach produkuje się czołgowe silniki i transmisje, uzbrojenie, systemy kierowania ogniem, przyrządy do obserwacji w dzień i w nocy, nowoczesne układy nawigacyjne, a metalurgia dostarcza płyty pancerne najwyższej jakości. Bez tego czegoś wodorowego. Polska też ma pewne cząstkowe osiągnięcia, z którymi mogłaby się do tego projektu włączyć, a przy okazji wiele nauczyć, przejąć określone technologie i techniki produkcji.

Niestety, w drugiej połowie października 2019 r. Niemcy i Francja ogłosiły, że rozciągają program MGCS w czasie, opóźniając go o ok. 15–20 lat. Nowe czołgi mają być gotowe wtedy, kiedy ani leopardów, ani leclerców nie da się dłużej używać, bowiem stracą już swoje walory bojowe. A to nastąpi po 2035 r. My natomiast potrzebujemy nowego czołgu już. Na wczoraj. I w PMTP 21-35 zapisano, że nowe pojazdy mają zostać dostarczone wojsku jak najszybciej, a na pewno przed 2035 r., choćby się waliło i paliło. No, trochę mnie poniosło, o żadnym „waleniu czy paleniu” mowy tam oczywiście nie ma, ale program Wilk uznano za priorytetowy.

Czytaj też: Poradziecki sprzęt Polaków w NATO. A jeśli dojdzie do starcia?

Leopard 2A7 czy K2 Black Panther? Co powinna zrobić Polska

Co robić w tej sytuacji? Możliwych rozwiązań jest kilka. Stosunkowo najłatwiejszym byłby zakup niemieckich Leopardów 2A7, całkiem nowoczesnych, choć trzeba przyznać – nieperspektywicznych. Mogłyby jednak wytrwać w uzbrojeniu nawet do 2040 r., czyli tyle, ile zapewne zostaną w armii niemieckiej. A może dłużej. Pozwoliłoby to na relatywnie szybką wymianę bezwartościowych T-72, a szczególnie w sztandarowej obecnie 18. Dywizji Zmechanizowanej. Z jednej strony ma ona najnowsze w Wojsku Polskim Leopardy 2A5, a z drugiej – zupełnie już bezwartościowe T-72 radzieckiej konstrukcji, marzenie wielu kolekcjonerów historycznego sprzętu pancernego.

Inne rozwiązanie to wejść w kooperację z Koreańczykami z Południa i kupić u nich licencję na ich najnowszy czołg K2 Black Panther. Pewne wstępne porozumienia zostały nawet z Koreą podpisane rok temu. Rzecz jednak w tym, że jako partner Koreańczyków pojawiła się w nim firma HCP (Hipolit Cegielski Poznań), niegdyś producent lokomotyw i silnik okrętowych, a ostatnio – tramwajów. Moim zaś zdaniem jedynym partnerem w programie spolonizowanego K2 Czarna Pantera mógłby być PGZ (Polska Grupa Zbrojeniowa) z jego spółkami – ZM „Bumar Łabędy”, „OBRUM” Gliwice, Wojskowe Zakłady Motoryzacyjne Poznań itd. Bądź co bądź te firmy mają jakieś doświadczenie w wytwarzaniu i modernizowaniu pojazdów pancernych. Mają określone zaplecze techniczne i technologiczne, mają całkiem nieźle przygotowanych pracowników. Co prawda jest to zupełnie nieporównywalnym z tym, czym dysponują Niemcy czy Francuzi, ale jakiś punkt wyjścia jest.

Sami sobie zbudujemy czołg?

Najbardziej jednak kuriozalnym pomysłem jest zgłoszona deklaracja, że taki czołg to w ogóle możemy sobie sami skonstruować. Tym razem bez mikropęknięć i czegoś tam wodorowego. Nie mając doświadczenia w konstruowaniu czołgów od podstaw, nie mając wielu technologii, wszystko sami zaprojektujemy, obliczymy, przetestujemy i szafa gra. Co się da, kupimy za granicą, na przykład armatę, licencję na amunicję do niej, zespół napędowy, przekładnie. A potem złożymy z tego nowy czołg. Oczywiście, najlepszy na świecie. Zintegrujemy w nim system kierowania ogniem z dalmierzem laserowym, termowizorami, komputerem, czujnikami danych o temperaturze, wietrze, ciśnieniu, napiszemy sobie oprogramowanie do tego komputera, a ponadto wyposażymy czołg w system zarządzania walką wpięty w sieciocentryczny system dowodzenia, dodamy układy wymiany informacji taktycznej, zaprojektujemy systemy obrony pasywnej i aktywnej… Oczywiście w odpowiednie układy nawigacji i łączności też ten czołg wyposażymy, no i – ma się rozumieć – te układy też zintegrujemy z resztą. I automat ładowania z selekcją właściwej amunicji.

A to wszystko upchniemy w zgrabny wóz o niskiej sylwetce i świetnych właściwościach trakcyjnych, szybki i zwrotny. No i czołgistom będzie w nim wygodnie, bo przecież o ergonomię i tzw. współpracę człowieka z maszyną też zadbamy. Dowódca otrzyma ciekłokrystaliczne wyświetlacze, odporne na wstrząsy, temperaturę i żrące spaliny prochowe, nieuchronnie pojawiające się po wystrzale. Sterowany cyfrowo stabilizator armaty z szybkimi układami wykonawczymi też jakoś zamontujemy. Przecież Polak potrafi... O czymś zapomniałem? Oczywiście! Damy mu najlepszą na świecie ochronę pancerną, opracujemy pancerze kompozytowe ze spiekami ceramicznymi i stalą pancerną najwyższej jakości, taką co to tego wodorowego czegoś nie ma.

Tak naprawdę to dobrze będzie, jak w nowym pojeździe choć gąsienice nie będą spadały na każdym zakręcie w błocie czy w piachu. To już będzie sukces. Bo takie spadające gąsienice to jakby komuś na ważnej uroczystości spodnie niespodziewanie pękły, wiadomo oczywiście, gdzie.

Więcej na ten temat
Reklama
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną