Po błyskotliwym wystąpieniu w debacie nad exposé premiera Mateusza Morawieckiego zrobiło się o nim głośno jak nigdy dotąd. Jedni widzą w Adrianie Zandbergu kandydata na lidera opozycji, który kiedyś pogoni Kaczyńskiego. Choć nie brak po stronie opozycyjnej i takich, którzy przestrzegają przed Zandbergiem i jego lewicowym projektem. Dla obu grup stał się jednak istotnym punktem odniesienia.
Jak wynika z ostatnich sondaży, lewicowi wyborcy widzą go w roli kandydata na prezydenta. Ale dziś to jedna z największych tajemnic tej formacji i trudno liderów Lewicy namówić choćby na niezobowiązujące dywagacje. Podobno jednak Zandberg niespecjalnie się pali do kandydowania. Bo mimo przypływu popularności uznał, iż ma sporo do stracenia. No i sama prezydentura – nawet jeśli szanse jej zdobycia są minimalne – niespecjalnie odpowiada jego temperamentowi. Niezależnie od tego, że świetnie przemawia, w pierwszej kolejności jest aktywistą. Tyle że jeszcze bardziej broni się ponoć przed kandydowaniem Robert Biedroń. Niewykluczone więc, że Zandberg stanie przed koniecznością powiedzenia sobie „nie chcę, ale muszę”.
***
I pomyśleć, że jeszcze kilka miesięcy temu ten 40-letni polityk prawie już tonął wraz ze swoim środowiskiem, gdy nieoczekiwanie nadpłynęła szalupa ratunkowa.
To pierwszy z paradoksów nagłej kariery Adriana Zandberga. Jego obecny wzlot wziął się z przypadku; jest efektem błędnej kalkulacji Grzegorza Schetyny, który przed wyborami parlamentarnymi wyrzucił SLD z szerokiej opozycyjnej koalicji. Gdyby Sojusz nie został wtedy zmuszony do budowania alternatywnego układu z Wiosną i Partią Razem, ta ostatnia zapewne byłaby dziś nieistotną lewicową kanapą. Bez poparcia i budżetowych pieniędzy.
Po wyborach samorządowych (1,6 proc.