„Trzy partie, trzy pokolenia, jedna koalicja, stanowiąca realną alternatywę dla POPiS” – tak w ostatnich miesiącach opowiadała o sobie polska lewica. Ta opowieść pozwoliła jej wrócić do Sejmu po czterech latach przerwy, choć jeszcze późną wiosną nikt chyba nie postawiłby wielkich pieniędzy, że do przyszłego parlamentu wejdzie samodzielna lewicowa lista.
Z trzech partii zrobią się za chwilę dwie: Wiosna i Sojusz Lewicy Demokratycznej mają połączyć się w jedną formację. Nie jest to jednak jedyny powód, dla którego lewica będzie wkrótce musiała zmienić narrację o sobie. W zeszłorocznych wyborach wystarczyło jej to, że swoim sympatykom umożliwiła głosowanie bez ryzyka „zmarnowania głosu”. W przyszłych wyborach stawka będzie większa – lewica musi pokazać, że jest nie tylko w stanie przekroczyć próg, ale także zawalczyć o władzę. Tu już premia za jedność nie wystarczy. Jeśli nie zdarzy się cud (zwycięstwo Roberta Biedronia w wyborach prezydenckich) lewicę czekają trzy lata trudnej pracy w sejmowej opozycji. Jeżeli w pałacu przy Krakowskim Przedmieściu zostanie Andrzej Duda, będzie to okres dalszej szarpaniny z dysponującym pełnią władzy PiS. W takiej walce, z góry skazanej na codzienne klęski, łatwo o załamanie morale i zmęczenie.
Męczyć będzie się jednak nie tylko lewica. Z każdym rokiem ludzie będą coraz bardziej znużeni władzą Kaczyńskiego. Zwłaszcza jeśli obóz zjednoczonej prawicy nie będzie sobie w stanie poradzić ze spowolnieniem gospodarczym i zbyt mocno wejdzie w konflikt z Unią Europejską.
Drugi proces mogący wynieść w górę lewicę to możliwa dekompozycja obozu liberalnego. Klęska Małgorzaty Kidawy-Błońskiej uruchomi najpewniej sejsmiczne zmiany w centrum polskiej sceny politycznej, być może nawet na skalę tych, jakie na prawicy sprawiła przegrana Krzaklewskiego w 2000 r.