Najpierw był sondaż Instytutu Badań Pollster dla „Super Expressu”, w którym PiS zdobył 41 proc., czyli 2 pkt proc. mniej niż w poprzednim notowaniu i w wyborach parlamentarnych. Z kolei w połowie stycznia sondaż przeprowadził Instytut Badań Publicznych: dziś PiS osiągnąłby „zaledwie” 37,8 proc., a Platforma – 31 proc. To trochę za mało, żeby wystraszyć sztab Andrzeja Dudy. Ale był jeszcze trzeci sondaż, też przeprowadzony przez IBP, w którym urzędujący prezydent wygrywa z Małgorzatą Kidawą-Błońską tylko o dwie dziesiąte punktu procentowego.
Dochodzi do tego badanie Kantara wykonane 29–30 stycznia. Gdyby wybory odbyły się dziś, PiS zdobyłby 35 proc. poparcia, PO 30, Lewica 13, do Sejmu weszłyby jeszcze PSL i Konfederacja (po 7). Nawet w sojuszu z Konfederacją partia Jarosława Kaczyńskiego nie utworzyłaby rządu większościowego.
Polska polityka w 2015 r.
Nie chcę pisać, że historia lubi się powtarzać, bo byłoby to naiwne. Do 2015 r. byliśmy przyzwyczajeni do względnej kohabitacji między prezydentem a rządem. Pomijając czasy Lechy Wałęsy, gdy tworzyły się zręby III RP, nie mieliśmy do czynienia z trwałym klinczem wywołanym konfliktem głowy państwa z rządem. Były drobne wyjątki: weta Aleksandra Kwaśniewskiego wobec ustaw obozu AWS czy spory między Lechem Kaczyńskim a ekipą Donalda Tuska o to, kto powinien sprawować pieczę nad polityką zagraniczną. Żaden nie groził jednak funkcjonowaniu władzy ustawodawczej i wykonawczej.
Paradoksalnie z tego powodu pozycja prezydenta malała.