Ta wiadomość jest z gatunku powalających. Ale od początku: na warszawskiej Pradze, przy ul. Jagiellońskiej, doszło do awarii sieci ciepłowniczej. Wrząca woda wyciekła z instalacji (nie wiadomo, z jakiego powodu, może cała sieć jest stara i niekontrolowana), rozlała się i przedostała na teren nieodległego Laboratorium Kryminalistyki KG Policji. W tym czasie psy przebywały w zamkniętych boksach. Z pewnością szczekały, bo zwierzęta potrafią przewidzieć zagrożenie czy niebezpieczeństwo, ale pewnie nikt nie zwrócił na to uwagi, nikt ich głosu nie usłyszał. Albo zlekceważył.
Nie mogły uciec, kiedy woda dotarła do kojców. Po prostu ugotowały się żywcem, choć policja jeszcze nie mówi tego wprost. Nikt nie przybiegł ich ratować, nikt ich nie uwolnił.
Czytaj także: Prof. Elżanowski o tym, czego pragną zwierzęta
Gdzie byli opiekunowie tych psów?
Trudno zrozumieć, czy laboratorium i psy pozostawały bez opieki, nadzoru, bez monitoringu, alarmu? Kamery kosztują parę złotych, instaluje się je na każdym kroku, na każdej niemal latarni, w autach, na ulicy, wszędzie. Tymczasem na policji tak po prostu zamykano w kojcach zwierzęta i pozostawiano je samym sobie? Bez nadzoru, w klatach narażonych na niebezpieczeństwo, jak widać po efektach zdarzenia.
To nie był grom z jasnego nieba ani atak jądrowy. To była awaria sieci ciepłowniczej. Nie pierwsza w Warszawie przecież. Gdzie byli opiekunowie tych psów i dlaczego zabrakło im wyobraźni? Dlaczego zgodzili się zamykać swoich przyjaciół, współtowarzyszy pracy i życia, w kojcach bez wyjścia, w terenie, który był zagrożony, bo przebiegał w pobliżu ciepłociąg? Jak mogli nie sprawdzić, czy istoty, za które ponoszą odpowiedzialność, są bezpieczne, kiedy pozostają same?