Polityczne ciśnienie zostało maksymalnie sprężone, windując oczekiwanie, że coś ważnego musi się teraz wydarzyć. No i stało się, wicepremier Gowin odchodzi z rządu. Choć bez poważnych konsekwencji politycznych, skoro rekomenduje na swoje miejsce najbliższą współpracowniczkę Jadwigę Emilewicz. Cały układ polityczny został więc utrzymany, za to medialny spektakl z Gowinem w roli samotnego bohatera przegranej sprawy nabiera cech rozpisanej na wiele odcinków mydlanej opery.
Tymczasem PiS oficjalnie podtrzymuje kurs na wybory prezydenckie 10 maja. Chodzi o osobliwą koncepcję w pełni korespondencyjnych wyborów prezydenckich, która – zgodnie z niedawnym prezesowskim idée fixe – miała umożliwić bezpieczne wybory w czasach pandemii. Problem w tym, że dowiezienie tego pomysłu do maja staje się coraz bardziej iluzoryczne.
Czytaj też: Spór o wybory. Ma je obsłużyć Poczta Polska z nowym szefem
Czy PiS opłacają się wybory w maju?
Bo nawet jeśli PiS znajdzie sposób na zbuntowanych gowinowców i przepchnie swoją nowelizację, w Senacie tak łatwo już nie będzie. Wyższa izba ma 30 dni na zajęcie stanowiska i nie ma siły, która może ją skłonić do przyspieszenia tempa. A to oznacza, że ustawa wróci do Sejmu najwcześniej 6 maja, czyli w tygodniu przedwyborczym. W tym czasie pakiety z kartami do zdalnego głosowania powinny już dotrzeć do wyborców.
Oczywiście pomysłowy Dobromir z Nowogrodzkiej zawsze coś wymyśli, jeśli jest taka potrzeba. Można jeszcze zagonić Sejm, aby rzutem na taśmę skrócił wymagane terminy. No i prezydenta – do podpisania ustawy tego samego dnia.