„Chciałbym, żeby przy każdym domu było oczko wodne. Nie tylko domu jednorodzinnym, ale także domach wielorodzinnych. Żeby jak najwięcej tych małych zbiorników wodnych powstawało” – taką oto wizję Polski z charakterystyczną dla siebie emfazą snuł ostatnio na spotkaniu z suwerenem w Sulejówku kandydat na głowę państwa Andrzej Duda.
Idea słuszna, ale trudno wierzyć w intencje
Wizja dotyczyła opracowanego w resorcie klimatu programu „Moja Woda”. Nie skupia się on bynajmniej na drążeniu przy każdym domostwie „oczka wodnego”. Zakłada natomiast dotacje dla zakładających przydomowe systemy przechwytywania i magazynowania wody deszczowej: do 5 tys. na gospodarstwo, w sumie 100 mln zł w okresie 2020–24. To metoda prosta i sprawdzona – zapasy deszczówki pozwalają m.in. ograniczyć zużycie do podlewania grządek czy trawników wody z sieci wodociągowej. Językowa brawura czy też mentalna niefrasobliwość Andrzeja Dudy w odbiorze publicznym sprowadziła ważny problem polityki wodnej, ba, klimatycznej do poziomu elementu ogrodowej estetyki. Dość tandetnego zresztą.
Nawet jeśli przymknąć oko na niezręczności i poziom infantylizmu kandydata, to i do samego konceptu „Moja Woda” należy podchodzić, niestety, nieufnie. Powtórzmy – idea jest bez wątpienia słuszna. Tyle że cała dotychczasowa praktyka partii rządzącej, która stoi wszak za kandydatem Dudą, a także polityka samego Andrzeja Dudy jako prezydenta nie dają żadnych podstaw, by nagle ufać w takie proekologiczne inicjatywy.