Jacek Sasin, wicepremier i szef resortu aktywów państwowych, stawił się w Katowicach, żeby ratować przed upadkiem Polską Grupę Górniczą, największego producenta węgla w Europie. Wprawdzie wcześniej związkowcy domagali się przybycia premiera Mateusza Morawieckiego, bo z Sasinem nie mają o czym rozmawiać, ale sztuka negocjacji ma swoje meandry, czyli lepszy rydz niż nic. Wicepremier przyjechał, posłuchał i pojechał – okazało się, że nadal nie ma nic do powiedzenia.
Niepiękna katastrofa
Katowicki zarząd PGG miał przedstawić związkowcom, czyli stronie społecznej, plan naprawczy grupy, która znalazła się w katastrofalnej sytuacji finansowej. A wiadomo, brak pieniędzy to nie jest piękna katastrofa. Wicepremier Sasin plan wcześniej zaakceptował i jadąc na Śląsk, liczył, że uzyska zgodę związkowców. Wiedział, że szału nie będzie, ale łudził się, że „Solidarność”, największy związek w górnictwie, który stoi murem za PiS, gorzką pigułkę jakoś przełknie. Związkowcy powinni zresztą jeszcze pamiętać smak ciepłych bułeczek rozdawanych hojnie w przedwyborczym czasie.
Program naprawczy wyciekł jednak w niedzielę i wywołał taką burzę na Śląsku, że negocjacje wzięły w łeb – nie było już o czym rozmawiać. Wszystkie górnicze związki zawodowe – a jest ich kilkadziesiąt – powiedziały „nie” i zapowiedziały, że lato i jesień w Katowicach i Warszawie będą gorące. Wicepremier ustąpił. Problem górnictwa pozostał.