O tegorocznym przemarszu radykalnej prawicy w Warszawie było głośno już od kilku dni. Przeciw zgromadzeniu wypowiedziały się organizacje pozarządowe walczące o prawa człowieka, apel w tej sprawie do prezydenta stolicy podpisali weterani. Argumentowali, że obchody stały się dla ich organizatorów – stowarzyszenia Marsz Niepodległości, Rot Niepodległości, ONR i Młodzieży Wszechpolskiej – okazją do szerzenia nienawiści i nawoływania do przemocy.
Winnicki o „tęczowej zarazie”
Marsz przeszedł przez centrum Warszawy po raz dziewiąty. W poprzednich latach regularnie można było w jego trakcie usłyszeć i zobaczyć slogany antyimigranckie, ksenofobiczne, rasistowskie i wprost odwołujące się do ideologii faszystowskiej. To z tego powodu w 2018 r. prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz rozwiązała marsz krótko po jego starcie, już na wysokości ronda De Gaulle’a.
I tym razem narodowcy rozpoczęli od retorycznej ofensywy. Marsz został zorganizowany pod hasłem „Niemieckie zbrodnie nierozliczone”. Wątek reparacji za zniszczenia z czasów II wojny światowej, choć z początku wybrzmiewał w przemówieniach prawicowych liderów, szybko ustąpił hasłom nawołującym do nienawiści i przemocy wobec mniejszości seksualnych. Jeszcze przed godz. 17, zanim zawyły syreny upamiętniające moment wybuchu powstania, na mobilnej platformie z logo Rot Niepodległości wystąpił Robert Winnicki, poseł Konfederacji, dawniej prezes Młodzieży Wszechpolskiej i Ruchu Narodowego. Zaapelował o ochronę polskiej tożsamości narodowej, którą „chce się teraz rozpuścić”, na co nie może być zgody, „bo mamy swoją tożsamość, jesteśmy przede wszystkim Polakami”.