Blokowanie unijnego budżetu z powodu powiązania wypłat z praworządnością to dla Polski przede wszystkim rozgrywka o symbole. Bo ten mechanizm został już tak rozwodniony, że – gdyby zaczął obowiązywać – byłby dla PiS niegroźny. Nieco konkretniejsze zagrożenie zawisłoby nad Viktorem Orbánem, oskarżanym o przekręty z funduszami unijnymi. Może dlatego Budapeszt śle do Brukseli i Berlina szczegółowe postulaty zmian, a Mateusz Morawiecki powtarza ogólne zarzuty „politycznej arbitralności” albo groźnej – „uznaniowości” Komisji Europejskiej (KE) przy ewentualnych wnioskach o zawieszenie wypłat.
Pomysł zabierania funduszy za łamanie zasad Unii zaczął kiełkować w Brukseli już przed trzema–czterema laty – i to właśnie z powodu Orbána, podejrzeń o korupcję przy wydawaniu unijnych pieniędzy. Dojrzał natomiast w 2018 r., już głównie w atmosferze bojów o praworządność z Polską, gdy postępowanie z art. 7. Traktatu o Unii Europejskiej (o łamanie podstawowych wartości Wspólnoty) okazało się mało skuteczne.
Art. 7. był pomyślany głównie jako narzędzie presji politycznej, ale takie zawstydzanie na forum Unii nie podziałało na Warszawę, bo ewentualne sankcje wymagały jednomyślnej zgody reszty krajów Unii, co jest politycznie nieosiągalne. Projekt „pieniądze za praworządność” pozwala zaś na zawieszenie czy nawet obcięcie funduszy w głosowaniu większościowym (co najmniej 15 z 27 krajów Unii obejmujących 65 proc. ludności UE). Główny promotor tego pomysłu Frans Timmermans, który pilotował wtedy w Komisji kwestie praworządności, trzymał się myślenia: „brak niezależności wymiaru sprawiedliwości w którymś z krajów Unii to ryzyko, że przekręty z funduszami nie będą należycie ścigane, więc trzeba zawieszać fundusze”.