Premier Mateusz Morawiecki od dawna głosi rzeczy dziwne i kuriozalne, mija się z logiką, zdrowym rozsądkiem czy zwykłą przyzwoitością. Ale punkt przełomowy nastąpił niedawno, po wyroku tzw. Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji, kiedy uznano za nielegalną przesłankę związaną z wadami płodu. Szef rządu powiedział wówczas, że nic się dla kobiet przecież nie zmieniło, bo pozostają wyjątki w postaci prawa do aborcji w przypadku ciąży z przestępstwa lub w sytuacji zagrożenia życia i zdrowia matki.
Przekonywał, że sytuacja prawna jest w istocie taka sama jak wcześniej, a protesty kobiet nie mają podstaw. To tak jakby powiedzieć: nie możecie twierdzić, że nie ma jabłek, skoro są śliwki i gruszki. Jednocześnie szef rządu wstrzymał – do dzisiaj – wydrukowanie wyroku, który tym samym nie nabrał mocy prawnej. Pytanie: po co to zrobił, skoro jego zdaniem ten wyrok niczego nie zmieniał?
Morawiecki we własnej bańce
Warto się zastanowić, dlaczego Morawiecki wygaduje bezkarnie takie niedorzeczności, co powoduje, że się tego choćby po ludzku nie wstydzi. Odpowiedź jest jedna: on tego nie mówi do wszystkich, a jedynie do „swoich” – przetestowanych i przepuszczonych przez badania i fokusy. Do tych, którzy dają mu te procenty „zaufania”, jakie pojawiają się w sondażach (zresztą widać tu ostatnio duży spadek).
Wypomina się Mateuszowi Morawieckiemu słynne słowa z lata, że