Po kilku latach zaprzeczania, że nowe, nowoczesne, duże i wielozadaniowe okręty bojowe są Polsce potrzebne, MON robi zwrot przez rufę i bierze kurs cała naprzód w kierunku uzbrojenia marynarzy we fregaty. Przy okazji porzuca, w deklaracjach tymczasowo, choć z trwałymi konsekwencjami, zamiar utrzymania zdolności do walki podwodnej dzięki zakupowi używanych okrętów ze Szwecji.
W tym roku na złom idą dwa stare Kobbeny i w dywizjonie podwodnym zostanie samotny ORP Orzeł. Coś za coś, można stwierdzić, gdyby nie to, że podwodne, nawodne i latające środki rozpoznania i walki są niezbędne marynarzom w XXI w. Współczesne fregaty to klasa okrętów, które te wszystkie atrybuty mają wbudowane na pokładzie i dlatego pozostają nieodzownym wyposażeniem flot liczących się krajów, nie tylko tych o rozległych morskich ambicjach.
Choć trzeba przyznać, że inwestycja we fregaty jest też oznaką ambicji – tylko takie okręty mogą odegrać rolę liderów i są najbardziej pożądane wśród uczestników morskich grup patrolowych NATO albo dla eskorty lotniskowców USA, Wielkiej Brytanii i Francji (te państwa sojuszu mają pełnowymiarowe lotniskowce). Fregaty mogą być wyspecjalizowanymi poszukiwaczami okrętów podwodnych, zapewniać osłonę przeciwlotniczą i przeciwrakietową, dokonywać uderzeń na cele morskie i lądowe, wspierać rozpoznanie i operacje specjalne, patrolować odległe obszary. To najmniejszy z największych typów okrętów, zdolny realizować pełne spektrum zadań nawet na otwartym oceanie.
Czytaj też: