Nie chodzi tylko o ponad 70 ton masy każdego czołgu, choć i ona stanowi rosnące wyzwanie nawet dla wojsk lądowych USA i może być trudna do udźwignięcia dla naszych. Ewentualny zakup abramsów bardzo głęboko zmieni siły zbrojne, ich zaplecze przemysłowe i obsługowe, a także przyszłość pancernych planów Polski. Żołnierze mogą dostać niezwykle skuteczne narzędzie walki, ale wymagające kosztownego mechanizmu wsparcia i bardzo komplikujące logistykę. Dość powiedzieć, że byłby to szósty typ czołgu w służbie i pochodzący z trzeciej rodziny (po T-72 i PT-91 oraz Leopardach 2A4, 2A5 i 2PL). Ponieważ chodzi o zakup „z półki”, przemysł nie dostałby wiele, najwyżej offset obejmujący bieżące naprawy i przeglądy, ewentualnie remont podzespołów, a w wersji maksimum całych wozów.
Czytaj też: Polacy wracają z Afganistanu. Jaki jest bilans tej wiecznej wojny?
MON Błaszczaka i doktryna „buy American”
Najważniejsze jednak, że wjazd do Polski amerykańskich czołgów anulowałby strategię opartą na adaptacji najbardziej rozpowszechnionych w Europie leopardów i budowie potencjału do konstruowania i produkcji czołgów nowej generacji. Przesiadka czołgistów na abramsy wywrze więc skutki daleko poza wojskiem i pochłonie znaczne koszty. W takich sytuacjach zwykło się pisać, że „w każdym normalnym kraju” tak poważna decyzja zbrojeniowa wiązałaby się z dogłębną analizą, debatą i byłaby zatwierdzona przy ponadpartyjnym porozumieniu, by miała szansę stać się nową strategią na dziesięciolecia. Jednak rzeczywistość pokazuje, że nawet najpoważniejsze decyzje zbrojeniowe zapadają u nas inaczej.