Minister obrony zrobił w minionym tygodniu dużo, żeby się o nim mówiło, choć pewnie niekoniecznie tak, jak by chciał. Mariusz Błaszczak, jak to ma w zwyczaju, po ogłoszeniu kolejnego zbrojeniowego przełomu (w tym przypadku chodziło o zamiar zakupu 250 czołgów Abrams) wystąpił w serii wywiadów w mediach rządowych i tych niekryjących sympatii do PiS. To rytuał o ustalonym przebiegu: zaczyna się od pytania z tezą o wzmacnianiu bezpieczeństwa kraju i sił zbrojnych przez ten rząd i tego ministra, później Błaszczak nie zaprzecza, przypomina listę dokonań i zakupów, dokłada najnowszy z nich i przechodzi do ataku na poprzedników za likwidowanie garnizonów, osłabianie wojska i błędne decyzje. Obowiązkowo przywołuje myśl Lecha Kaczyńskiego, oddaje hołd Jarosławowi – kreatorowi słusznej polityki PiS, czasem wspomni prezydenta Andrzeja Dudę, z którym rzecz jasna tworzy zgrany team obrońców ojczyzny.
Błaszczak ma o czym mówić: rządzi już dość długo (jest na czwartym miejscu, jeśli chodzi o staż na urzędzie po 1989 r., i na pierwszym w obozie prawicy), ma do dyspozycji niespotykane wcześniej pieniądze, podpisuje rzeczywiście rekordowe kontrakty, powołał do życia nową dywizję, co nie zdarzyło się jeszcze w III RP. Wierzy przy tym, że podtrzymanie poparcia elektoratu wymaga powtarzania tez i przypominania osiągnięć w kółko, co właśnie robi, dlatego wywody te bywają do znudzenia przewidywalne. Medialne szarże Błaszczaka budzą autentyczne zaciekawienie jedynie wtedy, gdy się w nich potknie albo gdy rusza do boju z nowym sztandarem – jakąś ważną decyzją, zapowiedzią, pomysłem czy wymysłem (chodzi o pomysł gorszej jakości).