Już Adam Szostkiewicz przejmująco pisał w tym miejscu o hańbiących zachowaniach antysemickich 11 listopada w Kaliszu. Niby władze lokalne potępiły te wydarzenia, w tempie – powiedzmy – umiarkowanym także władze kościelne, niby też sprawą ma zająć się wymiar sprawiedliwości. Poczekamy, zobaczymy. Sprawa wymaga jednak głębszego namysłu, gdyż akt spalenia przywileju kaliskiego z XIII w. nie wziął się z jakiegoś pospiesznego odruchu antysemickiego, z jakiegoś chwilowego ferworu. Zresztą na manifestacji tego nie brakowało.
Status kaliski. To była świadoma decyzja
Bo żeby spalić ten dokument, który dawał Żydom przywileje równościowe, był manifestem tolerancji i otwartości, tym większym, że równolegle w wielu miejscach Europy nasilała się wówczas wojna antysemicka, trzeba było dokonać wyboru, podjąć świadomą decyzję, co się chce powiedzieć i co zademonstrować. Tzw. statut kaliski, nadany przez księcia Bolesława Pobożnego, potem potwierdzany przez królów polskich, stał się jedną z najpiękniejszych kart polskiej historii i powodem do autentycznej dumy.
Akt spalenia statutu jest próbą kolejnej rewizji historycznej, nadania dominującej dzisiaj polityce historycznej nowych akcentów nacjonalistycznych, wzmożenia różnic między polityką „wstydu” a polityką „dumy”. To jest ta sama opowieść, jaka toczy się choćby wokół Jedwabnego czy drugiego „Wesela” Wojciecha Smarzowskiego.
Objęcie Marszu Niepodległości patronatem państwowym niejako legitymizowało treści, jakie środowiska nacjonalistyczne niosły ze sobą w pochodzie, ale też na innych zgromadzeniach czy wiecach organizowanych pod tymi samymi sztandarami, także oczywiście w Kaliszu.