Niemal w rocznicę słynnego usunięcia Donalda Trumpa z platformy społecznościowej Twitter konkurencyjny portal Facebook (należący do świeżo nazwanej korporacji Meta Marka Zuckerberga) usunął profil partii Konfederacja. Skrajnie prawicowe ugrupowanie straciło tym samym możliwość serwowania treści swoim ponad 671 tys. fanów. Profil nie spadł z Facebooka za niewinność – pojawiały się na nim treści niezgodne z regulaminem serwisu, takie jak mowa nienawiści czy dezinformacje na temat covid-19.
Dokładnie to samo, czym przedstawiciele Konfederacji zajmują się na ulicznych protestach czy w czasie wizyt w studiach telewizyjnych, skwapliwie zapraszani przez spragnionych sensacji prowadzących. Przemysław Wipler nazwał nawet Agnieszkę Gozdyrę z Polsatu „medialną matką chrzestną Konfederacji”. W poście opublikowanym na Twitterze w 2020 r. napisał: „Większość liderów z przejęciem pierwsze wystąpienia medialne zaliczała u Pani, a rozsyłane »po internetach« robiły im fejm u przyszłych wyborców. Nikt inny ich nie zapraszał”.
I tylko Facebook postanowił coś z tym zrobić. Najpierw wysłał ostrzeżenie, a gdy zostało zignorowane – skasował profil partii.
Czytaj też: Metaverse i kłopoty. Facebook ucieka do przodu
Trollerski cyrk. Nie patrz w górę!
To problem mediów zarówno tradycyjnych, jak i internetowych – najlepiej oglądają się i klikają treści skrajne, budzące silne emocje. Polityczne dyskusje nie przypominają utopijnej agory, a trollerski cyrk – wystarczy w jednym narożniku wystawić feministkę, a w drugim mizogina – i przedstawienie gotowe. Co z tego, że jedni walczą o swoje prawa, a inni chcą im je odbierać – fałszywe przekonanie o konieczności wysłuchania „obu stron sporu” prowadzi na manowce, popularna analogia ukazuje bezsens takiego podejścia na przykładzie hipotetycznej debaty Anny Frank i Adolfa Hitlera.
Do masowego odbiorcy może nie docierać, że odbieranie praw kobietom czy mniejszościom seksualnym i sianie nienawiści wpływa negatywnie na jakość ich życia, a w wielu przypadkach prowadzić wręcz do ich śmierci (sprawy odmowy wykonania zabiegu aborcji, samobójstwa zaszczutych nastolatków LGBT), ale chyba ciężko ignorować nadciągającą kometę: tysiące zakażeń i setki śmierci z powodu epidemii covid.
Epidemia stała się sprawdzianem dla naszego społeczeństwa, a także systemu politycznego i medialnego. Liczby nie kłamią – to sprawdzian oblany. Brakowi zaszczepienia populacji winni są wszyscy – od rządu, który wielokrotnie pokazał, że chociaż nie stroni od przemocy, to w sprawie obowiązkowych szczepień jest przedziwnie potulny i pozbawiony pazurków. Boi się właśnie Konfederacji, która jest potencjalnym koalicjantem – i tak się składa, zbudowała swoją popularność właśnie na antyszczepionkowych mitach. Mitach, które są stare jak szczepienia, ale masową popularność zdobyły dopiero w epoce internetowych mediów społecznościowych. Jako szokujące wiadomości dobrze się klikały, więc były wysoko pozycjonowane przez nieetyczne portale.
Osoby korzystające z Facebooka jako głównego źródła wiadomości narażone są na zamknięcie w bańce informacyjnej. To coś poważniejszego niż bycie skazanym na jeden program reżimowej telewizji, jak w PRL. Sam mechanizm zamykania w bańkach nie jest zły – można przecież w ten sposób zbudować sobie bezpieczną przestrzeń wolną od nienawiści. Problemem jest, gdy taka przestrzeń służy nienawistnej radykalizacji, której narzędziami są fałszywe informacje (fake newsy). Wydostać się z takiej bańki jest równie trudno co z sekty – trzeba zmierzyć się nie tylko z wyznawaną ideologią, ale i z ludźmi, którzy ją z nami współdzielą.
Czytaj też: Konfederaci z Auschwitz na ustach. Chcieli awantury i ją mają
Dyktatura, demokracja, feudalizm
Portale społecznościowe w teorii walczą z mową nienawiści i fake newsami, co zostało uzyskane po latach nacisków politycznych, w praktyce za wszystko odpowiada niewidzialna moderacja. Często ignoruje zgłoszenia nienawistnych postów, za to chętnie oddaje proces oceny treści automatom – natychmiastowym banem grozi np. wrzucenie zdjęcia Hitlera, nawet jeśli podpiszemy je słowami: „to najgorszy człowiek w historii!”.
Ten brak transparentności procesu moderacji oraz jego niezależność od nadzoru demokratycznej państwowości sprawia, że nie można na przypadek konta Konfederacji patrzeć jedynie z radością, nawet jeśli się jest lewicowcem. Adrian Zandberg z Partii Razem ujął to w dwóch twitterowych postach:
Cyberkorpom nie zależy ani na wolności słowa, ani na zdrowiu publicznym, tylko na zyskach.
— Adrian Zandberg (@ZandbergRAZEM) January 5, 2022
Antyszczepionkowa szuria nie wzięła się znikąd. Algorytmy podkręcały chore emocje i teorie spiskowe, póki było to zyskowne i bezproblemowe.
FB nie jest rozwiązaniem. Jest częścią problemu.
Nie jestem politykiem, więc mogę ulegać innym emocjom – Zandberg ma rację, mówiąc, jak być powinno; tymczasem jednak do ziszczenia tej wizji daleka droga. W międzyczasie cieszę się więc z tego, że ten cyfrowy dyktator dla odmiany zrobił coś dobrego. Epidemia covid mocna nadwątliła wiarę w demokratyczne procedury; nie zostanie odbudowana, jeśli za słusznymi deklaracjami nie pójdą słuszne działania. Jeśli obywatele stwierdzą, że bezpieczniej się czują pod opieką Facebooka czy Apple’a niż polskiego rządu, to wybiorą cyfrowy feudalizm w miejsce kulawej demokracji.
Czytaj też: Ile za newsa? Google dogaduje się z mediami w Europie
Facebook banuje. A co ma zrobić?
Wojciech Orliński, autor wydanej w 2013 r. książki „Internet. Czas się bać”, zwrócił uwagę (oczywiście na Facebooku), że cieszy się z bana dla Konfederacji i o ile żal mu wolności słowa, to straciliśmy ją już dawno. Tyle że opisaną w książce Orlińskiego nadlatującą kometę ignorowali wówczas wszyscy cyberoptymiści i miłośnicy wolnego rynku. „Trzeba było się WTEDY przejmować. Teraz już za późno. Teraz pozostaje nam się cieszyć, kiedy bana dostaje ktoś z prawicy – bo prawica nigdy nie będzie bronić przed banem kogoś z lewicy”, trzeźwo zauważa Orliński i nie sposób się nie zgodzić. Sprawą bana dla Konfederacji zajął się rząd i odpowiednie ministerstwo, ale jednym głosem mówią jak widać również politycy opozycji. Dzieje się tak zawsze, gdy ofiarą padają jacyś niegodziwcy – bronią ich nie tylko kumple, ale i ideowcy. Tyle że owi ideowcy nie mogą liczyć na rewanż. Gdy popadną w tarapaty, ich przeciwnicy będą się tylko cieszyć.
Nie będę więc ukrywał satysfakcji, obserwując pełne hipokryzji mentalne fikołki przedstawicieli Konfederacji, którzy na własnej skórze doświadczyli klapsa od niewidzialnej ręki wolnego rynku. Ale wiem też, że tu nie chodzi o „wolny rynek”, a Facebooka nie można porównać do dyskoteki, z której wyrzucono pijanego łobuza. Media społecznościowe to przestrzeń, w której codziennie żyją miliardy ludzi. Dzielą się nie tylko głupotkami i fotkami, ale prowadzą dyskusje, robią interesy i prowadzą życie towarzyskie. Nastawiona na zysk korporacja w swojej istocie jest niezdolna do zarządzania taką przestrzenią, a przecież planuje dalszą ekspansję kolonizującą coraz to większe obszary rzeczywistości.
Idealista we mnie mówi to co Zandberg – usuwaniem niebezpiecznych treści powinny zajmować się odpowiednie organy; potrzeba demokratycznej kontroli państwa prawa, co wiadomo od lat. Realista pyta zaś: kiedy znajdzie się wreszcie polityczna wola, by ją wprowadzić?
Czytaj też: Fejs, czyli Meta. Po co Zuckerbergowi ta zmiana?