Polityka zagraniczna przez lata rządów PiS nie była pasją Jarosława Kaczyńskiego. MSZ, po długim okresie, gdy stanowisko szefa dyplomacji piastowali albo czołowi politycy (Bronisław Geremek, Włodzimierz Cimoszewicz, Radosław Sikorski), albo osoby z olbrzymim doświadczeniem dyplomatycznym (Adam Daniel Rotfeld) bądź osobistym autorytetem (Władysław Bartoszewski), został oddany ludziom raczej z drugiego planu (Witold Waszczykowski, Jacek Czaputowicz, ostatnio Zbigniew Rau).
Polityka unijna została z MSZ wydzielona, a odpowiedzialny za nią minister Konrad Szymański nie należy do ulubieńców prezesa. Znana anegdota głosi, że Kaczyński długo miał do niego żal o to, że w czasie rozmowy Szymański trzymał rękę w kieszeni, co prezes wziął za oznakę braku szacunku młodszego od siebie o 20 lat polityka. Znacznie bliżej mu do Raua, którego ostatnio odwiedził nawet w siedzibie MSZ.
Kaczyński sam unika podróży zagranicznych, nie zna języków obcych; na Rosję patrzy z wrogością, na Unię z głęboką nieufnością, wyszukując w niej partnerów spoza mainstreamu, niechętnych wobec pogłębiania integracji. Znakiem nadziei dla PiS było nieoczekiwane zwycięstwo Donalda Trumpa w 2016 r., pielęgnowana była też przyjaźń z węgierskim premierem Viktorem Orbánem, sojusznikiem w zmaganiach z Brukselą.
Układ sił
Nie jest oczywiście tak, że Kaczyński całkiem odpuścił sobie politykę międzynarodową. Bez rozgłosu rozmawiał w lipcu 2016 r. w Niemczech z kanclerz Angelą Merkel (kilka miesięcy później prezes wspominał, że „atmosfera spotkania była bardzo przyjazna”), w 2018 r. na Nowogrodzką przyjechał sekretarz stanu USA Rex Tillerson, ostatnio Kaczyński przyjął grupę konserwatystów brytyjskich. Z kręgów dyplomatycznych słyszymy, że prezes spotyka się też od czasu do czasu z rezydującymi w Warszawie ambasadorami.