Jedna lub dwie, czyli cztery
Jedna lista, dwie, cztery? Platforma zaprasza, chętnych brak
Spór o konstrukcję opozycyjnych list na najbliższe wybory znów przybrał na sile, prowadząc do paradoksalnych w sumie skutków. Bo zamiast sprzyjać integrowaniu wysiłków, prowokuje coraz głębsze napięcia i podziały. Im częściej teraz słyszymy o konieczności współpracy, tym mniej staje się ona prawdopodobna. Przeciętnemu wyborcy łatwo się w tym wszystkim pogubić. Komuż by się chciało wnikać w zawiłości sławetnego algorytmu D’Hondta albo w specyfikę wielomandatowych okręgów? W takich sprawach można co najwyżej zdać się na intuicję, która najczęściej podpowiada, że współpraca jest lepsza od podziałów. Ewentualnie podążyć utrwalonymi już tropami, zgodnie z politycznymi preferencjami zawierzając liderom. Co też nie służy klarowności sporu.
To zresztą kolejna odsłona tego samego konfliktu, który dzieli antypisowską opozycję już od lat. Kiedyś spierano się o strategię walki z PiS („totalnie” czy „konstruktywnie”), hierarchię bronionych celów (najpierw praworządność czy może jednak atrakcyjniejsze dla masowego wyborcy tematy społeczne), ocenę przeszłości i budowanie perspektywy na przyszłość. A teraz w gruncie rzeczy chodzi o to, czy jednoczyć się wokół Platformy Obywatelskiej, czy też przeciwko niej.
Kwestia optymalnej konstrukcji opozycyjnej sceny nie jest oczywista. Przynajmniej w obrębie dylematu: jedna czy dwie listy. Bo już dalsze ich mnożenie – tutaj panuje zgoda – mocno premiuje PiS. Zwolennicy wielkiego bloku twierdzą, że „radykalna polaryzacja sprzyja mobilizacji elektoratu” i jako premię za jedność daje sowite nadwyżki głosów i miejsc w Sejmie. Z kolei sceptycy obawiają się pogubienia; wielu wyborców jest bowiem przywiązanych do konkretnych szyldów i nie są skłonni zawierać kompromisów, szczególnie gdyby twarzą zjednoczonej opozycji miał się stać Donald Tusk, obarczony aż 50-proc.