Po niespodziewanym zwycięstwie PiS w wyborach parlamentarnych w 2005 r. PO zażądała rozmów koalicyjnych przed kamerami. „Sejmowe spotkanie liderów PO i PiS miało rozpocząć negocjacje koalicyjne. Skończyło się niczym. Koalicjanci nie zdążyli pokłócić się o program. Pokłócili się o to, kto ma go pierwszy komu dać”. Dalszy ciąg historii znamy.
Negocjacje w sprawie koalicji, czy to wyborczej, czy parlamentarnej, mogą być grą, jak w 2005 – i wtedy nadaje się im rozgłos, publicznie wzywa „partnerów” do zajęcia stanowiska, wygłasza się medialne apele o jedność. W rzeczywistości cel jest zupełnie inny: wzmocnienie własnej pozycji, osłabienie partnera, wymuszenie ustępstw.
Prawdziwe rozmowy o współpracy odbywają się w zaciszu gabinetów, kluczowe jest zaufanie partnerów, każda ze stron ma świadomość trudnych ustępstw, w których ktoś, najczęściej nieobecny na spotkaniu, będzie musiał ponieść skutki. Szczelność jest kluczem, inaczej każdy kompromis może rozbić się o sprzeciw którejś z wewnętrznych grup interesów: partyjnych baronów, kandydata na ministra, który jednak nie zostanie ministrem. Kiedyś istotny mógłby być sprzeciw któregoś z najważniejszych mediów, dziś większym ryzykiem jest „inba” na Twitterze, rozdmuchana wokół wyrwanego z kontekstu szczegółu.
Warto mieć w pamięci los niedoszłej koalicji PO-PiS, kiedy czytamy o kolejnych publicznych połajankach i apelach o zjednoczenie. Są one równie wiarygodne co zaproszenie ówczesnego PiS przez PO do rozmowy o koalicji przed kamerami.
Czytaj też: Jedna lista, dwie, cztery? Platforma zaprasza, chętnych brak
Nie iść na łatwiznę
Jest też inny problem z angażującą debatą o wspólnej liście opozycji. To w istocie temat zastępczy, ciekawy dla grona publicystów i leniwych dziennikarzy, którym nie chce się przygotować z tematów wymagających autentycznej wiedzy. Odmiana przez przypadki nazwiska belgijskiego prawnika Viktora d’Honta zastępuje im realną znajomość funkcjonowania systemu politycznego.
W polskiej ordynacji istotniejsza od układu sił pomiędzy partiami poniżej pierwszego miejsca jest liczba partii, która wchodzi do Sejmu. Jednoczenie ma duży sens w przypadku partii tuż nad progiem, ale zyski w postaci mandatów drastycznie maleją, kiedy formacje mają większe poparcie. W ramach szerszej koalicji partie, walcząc o mandat, „odpuszczają” poszczególne powiaty, żeby nie rozpraszać głosów – co osłabia wynik całej listy. Zainteresowanych odsyłam choćby do mojej rozmowy z Jarosławem Flisem w ramach podkastów „Liberté!”.
W pierwszej kadencji obecnych rządów przez całe miesiące mieliśmy do czynienia z serialem pt. „jednoczenie opozycji” – w warunkach ulicznych protestów, kiedy ludzie wierzyli, że obalanie PiS jest tuż za rogiem. Fałszywie rozbudzone oczekiwania, oderwane zupełnie od rzeczywistości, i nadmierne eksploatowanie potencjału społecznego gniewu są jedną z przyczyn, dla których dziś nikt specjalnie nie kwapi się do udziału w antypisowskich protestach.
Kiedy wymęczone zjednoczenie faktycznie nastąpiło – w pełni proporcjonalnych wyborach do Parlamentu Europejskiego – okazało się, że temat jednej listy niespecjalnie już kogokolwiek obchodzi. Zajmowanie się sobą przez miesiące było zabójcze, a wymuszona jedność oznaczała brak wyrazistego przekazu i szybkiej reakcji. Porażka z PiS pokazała, że nie ma żadnej premii za zjednoczenie i do następnych wyborów, do parlamentu krajowego, gdzie zjednoczenie faktycznie by się przydało, opozycja poszła rozbita.
Czytaj też: Co słychać w sondażach? Wraca system dwóch (i pół) partii
Mieszanie herbaty
Takie inicjatywy jak wspólna debata o konstytucji z inicjatywy PSL, podpisanie deklaracji samorządowej ze stowarzyszeniem samorządowców „Tak! Dla Polski”, ogłoszenie akcji obywatelskiej kontroli wyborów z KOD – są praktycznymi i sensownymi działaniami, które pokazują zdolność do współpracy, budują zaufanie, a jednocześnie nie tworzą wrażenia dominacji.
Kluczowe jest to, że takie działania, debaty programowe czy wspólne inicjatywy nie zamykają nikomu drogi do samodzielnego startu – tworząc niesnaski wewnątrz partii, w których siłą rzeczy musiałyby się zacząć tendencje odśrodkowe tych, którzy uznają, że nie znajdą się w następnym parlamencie i nie uzależniają – na półtora roku przed wyborami – Hołowni, Czarzastego czy Kosiniaka-Kamysza od dobrej woli Donalda Tuska.
Jeśli zjednoczenie partii dokona się w stylu z 2018 r., wywoła podobny entuzjazm: dotychczasowi wyborcy z zatkanym nosem zagłosują na swoich kandydatów, część nie zagłosuje w ogóle lub przerzuci głosy na PiS, Konfederację albo nową partię (od 2010 r. co wybory pojawia się przynajmniej jedna nowa inicjatywa, której udaje się wejść do parlamentu).
Obrazki, na których kilku panów zasiada na krzesełkach w Senacie, czekając na mikrofon, nie są magnesem na nowych czy wahających się wyborców. Herbata od mieszania nie staje się słodsza i podobnie zmieszanie starych partii nie spowoduje, że ich sojusz automatycznie stanie się czymś nowym i atrakcyjnym.
Antoni Dudek: Entliczek, pentliczek. Ile będzie bloków na opozycji