Zapowiedzi zmiany sejmowej ordynacji wyborczej budzą niepokój i sprzeciw opozycji. Słusznie i niesłusznie. Oczywiście każda korekta dokonana w ostatnim roku wygląda podejrzanie. Ale w historii III RP zdarzały się sytuacje, w której oddająca władzę większość rzucała kłody pod nogi następcom. Sojusz Lewicy Demokratycznej nie musiałby zawrzeć w 2001 r. koalicji z PSL, gdyby jego poprzednicy z AWS i UW nie zmienili sposobu przeliczania głosów na mandaty i nie znieśli metody D’Hondta, listy krajowej i nie zmniejszyli liczby okręgów.
Tym razem jednak mielibyśmy do czynienia z sytuacją, w której PiS zmieniałby ordynację po to, by utrzymać władzę, by wzmocnić zwycięzcę. I w tym właśnie tkwi pułapka. Nawet przy dzisiejszych sondażach mogłoby to partii Kaczyńskiego przynieść straty. Wprowadzenie w wyborach do Sejmu 100 okręgów wyborczych, tożsamych z senackimi, zamiast obecnych 41 mogłoby bowiem zamknąć na opozycji spór co do optymalnej strategii i wymusić jedną listę, a w rywalizacji jeden na jeden – skończyć się dotkliwą porażką PiS. Zmniejszone okręgi osłabiają bowiem proporcjonalność. Co więcej, w dość specyficzny i trudny do przewidzenia sposób. W okręgach trzy- i pięciomandatowych nawet nieznaczna przewaga daje zwycięzcy 67 lub 60 proc. mandatów. A takich okręgów byłaby większość.
Już ostatnie wybory senackie pokazały, że zjednoczona opozycja może przeciągnąć na swoją stronę remisowe okręgi wyborcze. Tylko w warunkach utrzymania się 2–3 bloków wyborczych PiS wygrywałby na tym rozwiązaniu. A jeżeli dopuścimy scenariusz dalszych strat poparcia dla partii Kaczyńskiego – wybory mogą skończyć się zdobyciem przez opozycję wymarzonej większości pozwalającej na odrzucanie prezydenckiego weta. Zatem manewr z wprowadzeniem 100 małych okręgów podnosi stawkę całego starcia, ale też zwiększa ryzyko rządzących.