Kiedy byłem studentem prawa (1995–2000), interesowałem się działalnością Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. W Warszawie był jeden adres, gdzie można się było zapoznać z wyrokami strasburskimi: róg Al. Niepodległości i ul. Ksawerów. Tam znajdowało się Centrum Europejskie UW oraz Ośrodek Informacji i Dokumentacji Rady Europy. Tam od 1991 r. pracowała dr Hanna Machińska, nazywana w Radzie Europy „polską damą”. Szkoliła sędziów i adwokatów, koordynowała wizyty studyjne w Strasburgu, pomagała dysydentom z innych państw. Nie zapomnę, jak kiedyś po cichu aranżowała spotkanie Komisarza Praw Człowieka Rady Europy z rodziną Alesia Bialackiego [laureata tegorocznej Pokojowej Nagrody Nobla]. Była ambasadorką przemian, w których uczestniczyły wszystkie państwa Europy Środkowo-Wschodniej.
Kulminacją jej zaangażowania był szczyt Rady Europy w 2005 r., który zgromadził głowy państw od Lizbony po Władywostok. Nie bez przyczyny odbył się w Warszawie. Polska znajdowała się wtedy w szczególnym momencie historii. Przystąpiliśmy do UE, już cieszyliśmy się z pierwszych korzyści z członkostwa. Wierzyliśmy w idee demokracji i praw człowieka, w niezależne sądownictwo, we wszystko, co nazywane jest wartościami europejskimi.
Ale już za tzw. pierwszego PiS-u (2005–07) ta wiara zaczęła się kruszyć: górę brał interes polityczny. Z kolei rządy PO nie wykorzystały wszystkich szans na wzmocnienie państwa prawa. I w końcu przyszedł rok przełomu: 2015. Polska przestała być promotorem wartości europejskich. Nagle staliśmy się chorym człowiekiem Europy. W lutym 2017 r. MSZ postanowił odwołać Hannę Machińską ze stanowiska. Kilka miesięcy później powołałem ją na moją zastępczynię. Wraz z pozostałymi zastępcami (Stanisławem Trociukiem i Maciejem Taborowskim) oraz dyrektor generalną Katarzyną Jakimowicz stworzyliśmy zespół, który przetrwał bardzo trudne czasy dla Biura RPO.