Rosyjska rakieta Ch-55 pod Bydgoszczą. Mamy bitwę na górze, Błaszczak kłóci się z generałami
To było najbardziej emocjonujące kilkadziesiąt godzin w historii relacji polityczno-wojskowych od bardzo dawna – a sprawa wcale jeszcze się nie skończyła. Po raz pierwszy w prawie sześcioletnich już rządach Mariusza Błaszczaka w MON na jaw wyszedł tak ostry jego spór z generałami.
Rosyjski pocisk manewrujący, choć sam nie przenosił głowicy bojowej, eksplodował z opóźnieniem w polskiej polityce i można powiedzieć, że był to wybuch sekwencyjny. Pierwszą iskrą było przypadkowe odnalezienie 27 kwietnia szczątków „rakiety” (ściślej pocisku manewrującego o napędzie turboodrzutowym), które postawiło na nogi cywilne i wojskowe służby, a decydentom po obu stronach uświadomiło, że właśnie wypadł „trup z szafy” – bardzo poważna sprawa, którą przemilczeli. Gdy w zagmatwany sposób następnego dnia zabrał głos dowódca operacyjny gen. broni Tomasz Piotrowski, czuć było zapach nie tylko środków wybuchowych. Kiedy premier oświadczył, że o niczym nie wiedział do czasu publikacji w mediach, pewne było, że coś tu śmierdzi i szczątki rosyjskiego intruza kryją bardzo nieprzyjemną rzeczywistość.
Czytaj też: Incydent w Przewodowie i co dalej? Cztery bolesne lekcje dla PiS
Poniżenie generała, sytuacja bez precedensu
Gdy Mateusz Morawiecki de facto wezwał do raportu Mariusza Błaszczaka, widać było, że główni gracze obozu władzy usiłują przerzucać między sobą znalezisko i związaną z nim odpowiedzialność jak gorący ziemniak. Nieco ponad dobę po apelu premiera do szefa MON o raport Mariusz Błaszczak zabrał głos na całe pięć minut i odpowiedzialnością za liczne zaniedbania obciążył jednego z najważniejszych oficerów w Wojsku Polskim – dowódcę operacyjnego gen. Piotrowskiego, tego samego, który niedawno usiłował tłumaczyć, co mogło się stać 16 grudnia.
Zarzuty wobec niego są bardzo poważne. Błaszczak dał do zrozumienia, że Piotrowski go oszukał. Najpierw przez to, że nie zawiadomił ministra o wtargnięciu w polską przestrzeń powietrzną potencjalnie wrogiego i niebezpiecznego obiektu latającego. A później – że nie odnotował naruszenia przestrzeni powietrznej w formalnym dokumencie, sprawozdaniu operacyjnym z 16 grudnia. Minister nie pokazał zapisu, ale czy stawiałby trzygwiazdkowemu generałowi publicznie taki zarzut, gdyby nie miał stuprocentowej pewności i potwierdzenia na papierze? Mało tego, sformułował wobec Piotrowskiego całą listę oskarżeń o zaniedbania, brak inicjatywy, niesamodzielność, co w sumie miało doprowadzić do zaprzestania poszukiwań i nieodnalezienia pocisku po jego upadku.
Co ciekawe, Błaszczak wskazuje, że poniżej poziomu dowódcy operacyjnego wszystko miało działać zgodnie z procedurami, jak w zegarku: Centrum Operacji Powietrznych otrzymało z Ukrainy informacje o zbliżającym się obiekcie, który może być rakietą, po czym nawiązało współpracę ze stroną ukraińską oraz amerykańską, uruchomiło procedury sojusznicze, w powietrze poderwano dyżurne samoloty polskie i amerykańskie, a pocisk miał być odnotowany przez polskie naziemne stacje radiolokacyjne. Minister – po przeprowadzeniu kontroli – doszedł do wniosku, że przepływ informacji został zablokowany na poziomie dowódcy operacyjnego. Uznał to za zaniechanie obowiązków, co dla każdego wojskowego jest równoznaczne z infamią. Bardzo dawno żaden polityk publicznie nie skrytykował w ten sposób żadnego wojskowego. Błaszczak postanowił Piotrowskiego poniżyć na oczach całej Polski. To sytuacja bez precedensu, tak jak ten rosyjski pocisk.
Czytaj też: To nie był atak na Polskę. Co to była za rakieta? Wyjaśniamy
„Afera” jakiej jeszcze w Polsce nie było
Kilkanaście godzin przed tym publicznym linczem miała jednak miejsce inna niecodzienna sytuacja, choć nie tak publiczna. W sprawie incydentu z pociskiem głos zabrał uczestniczący w naradzie NATO szef sztabu generalnego Wojska Polskiego gen. Rajmund Andrzejczak – formalnie zwierzchnik Piotrowskiego, a prywatnie jego przyjaciel. Dopytywany przez reporterkę radia RMF (stacja ta jako pierwsza podała informację o znalezieniu pocisku pod Bydgoszczą i niemal codziennie podaje nowe szczegóły) najważniejszy w Polsce generał oświadczył, że o sprawie poinformował swoich przełożonych wtedy, kiedy miała miejsce. Zaprzeczył, jakoby wojsko nie poinformowało premiera. Oświadczył, że nie ma sobie nic do zarzucenia. Już wyraźnie zdenerwowany o szczegóły kazał pytać „pana premiera i pana ministra” i czekać na efekty dochodzenia prokuratury, której rzecznikiem – jak zaznaczył – nie jest.
Mimo że trwało to tylko półtorej minuty, Andrzejczak wypowiedział się wystarczająco jasno – zaprzeczył wersji Morawieckiego i Błaszczaka o tym, że wojsko nie informowało ich o incydencie z pociskiem. Szef sztabu generalnego funkcjonuje w ramach resortu obrony i szef MON jest jego przełożonym. Czy to osobiście Błaszczaka miał generał na myśli, gdy mówił o poinformowaniu przełożonych?
Minister nie odniósł się w żaden sposób do wypowiedzi oficera, Andrzejczak też nie skomentował później oświadczenia Błaszczaka. Słowo generała przeciwko słowu ministra – tak wygląda obecnie status wyjaśnienia prawdopodobnie najpoważniejszego incydentu zbrojnego, jaki wydarzył się w Polsce po zimnej wojnie. Nie zdarzyło się bowiem nigdy, by w trakcie konfliktu zbrojnego do Polski wleciał pocisk wystrzelony przez kraj prowadzący agresywną wojnę i nie kryjący wrogich wobec Polski i NATO intencji.
Powagę tej sytuacji warto mieć w pamięci, oceniając stawiane przez ministra zarzuty, ich formę i charakter. Wypowiadając pod adresem gen. Piotrowskiego najcięższe oskarżenia, minister Błaszczak podważył wiarygodność jednego z najważniejszych polskich dowódców. Tymczasem najważniejszy polski dowódca podważył wiarygodność ministra i premiera. Może jeszcze to nie do wszystkich dociera, ale to jest najpoważniejsza „afera” na linii wojsko–politycy w czasie rządów PiS, a być może w całej historii cywilnego zwierzchnictwa nad armią. Słynny obiad drawski – w czasie którego część oficerów miała wypowiedzieć posłuszeństwo ministrowi – miał miejsce w czasach pokoju, gdy od szefa sztabu i dowódców nikt nie wymagał gotowości na wojnę niemal w każdej chwili. Dlatego ta sytuacja wstrząśnie nie tylko wojskiem.
Czytaj też: NATO musi zacisnąć pięść, niekoniecznie atomową
Bez Dudy dymisji nie będzie
Co będzie dalej? Błaszczak niedwuznacznie zasugerował, że chce dymisji Piotrowskiego, ale nie jest w stanie go odwołać bez zgody prezydenta Andrzeja Dudy. Dowódca operacyjny należy do tych stanowisk w armii, o których obsadzie decyduje zwierzchnik sił zbrojnych. Dudy nie ma w kraju, jest z wizytą w Albanii. O sprawie pocisku wypowiadał się oględnie, że czeka na oficjalne informacje. Czy „raport Błaszczaka” mu wystarczy? Bardzo wątpliwe, z kilku powodów. Duda już kilka razy pokazał, że zazdrośnie strzeże swoich prerogatyw, w tym tych związanych z decyzjami kadrowymi w wojsku. Bez żelaznych dowodów winy Piotrowskiego tak łatwo nie odwoła, pytanie, czy Błaszczak je pokaże. Po drugie, prezydent jest blisko związany z szefem sztabu generalnego Andrzejczakiem i to jego opinia, a nie resortu, może być dla prezydenta w pierwszym odruchu bardziej wiarygodna. Ponieważ jednak generał i minister mówią co innego, prezydent będzie musiał co najmniej ustalić, kto ma rację, a być może zarządzi w ramach BBN swoje własne „dochodzenie”.
Duda nieraz okazywał Andrzejczakowi i Piotrowskiemu zaufanie, obu mianował na powtórną kadencję i to wbrew promowaniu innych kandydatów przez MON. Zarzutów sformułowanych przez Błaszczaka nie będzie w stanie odrzucić, ale może być dużo bardziej dociekliwy, a nawet wystąpić jako arbiter. Czeka nas więc ciąg dalszy roztrząsania sprawy pocisku i dobrze, bo bardzo wielu rzeczy o niej jeszcze nie wiemy.
Minister w ogóle nie odniósł się do kilku zasadniczych kwestii: jaką trasą leciał pocisk, w którym momencie i z jakiego powodu utracono z nim kontakt, jaki był plan przeciwdziałania – czy zakładano jego zestrzelenie? – a także czy Polska wiedziała, iż nie przenosi on głowicy bojowej. Choć minister zapewniał, że obiekt pojawiał się na polskich radarach, to jednak ostatecznie zniknął, a wysłane za nim w „pościg” samoloty nie potrafiły go zlokalizować.
Nasycenie terytorium posterunkami radiolokacyjnymi nie jest jednolite, a nisko lecący pocisk manewrujący to dla naziemnych radarów cel kłopotliwy – pojawia się na krótko, a ponieważ nie leci po balistycznym torze, trudno przewidzieć jego trasę. W dodatku rosyjski pocisk był najprawdopodobniej uszkodzony, więc w ogóle mógł w powietrzu wariować. To jednak stwarzało dodatkowe zagrożenie, nad którym Mariusz Błaszczak przeszedł do porządku, tak jakby rzekome zaniedbania gen. Piotrowskiego miały być większym problemem niż sam fakt pojawienia się nad Polską rosyjskiego uzbrojenia. Błaszczak może żałować własnych przedwczesnych zapewnień, jakoby stworzył nowoczesną i skuteczną obronę powietrzną, ale nie pochwalił się wcale, jak ona zadziałała. To, że pocisk do Polski wleciał, nie znaczy przecież, że inwestycje w obronę powietrzną są nic nie warte. Przy ocenie konfliktu o znalezisko spod Bydgoszczy warto mieć świadomość, że choćby kupić nie wiem ile radarów, wszystkich zagrożeń wykryć się nie da, a tylko niektóre wykryte da się zneutralizować i to wyłącznie, gdy cały system działa bezbłędnie. Procedury są równie ważne, co sprzęt, ale jeszcze ważniejsi są ludzie. Po takim szoku niezbędne wydaje się sprawdzenie i korekta wszystkich elementów na wszystkich poziomach.