A jednak się dogadali, co dla szeroko pojętego obozu demokratycznego jest dobrą wiadomością. Każdy z alternatywnych scenariuszy byłby bowiem gorszy. Wymuszony rozpadem Trzeciej Drogi osobny start PSL (wtedy już pewnie wspólnie z Agrounią) i Polski 2050 to była prosta droga do tego, żeby któreś z ugrupowań (a może obydwa) wypadło za burtę. Co, jak wiadomo, uwalnia dodatkową pulę mandatów do rozdania pomiędzy wielkie partie, a póki co największy pozostaje PiS. Zresztą gdyby nawet ugrupowania Szymona Hołowni i Władysława Kosiniaka-Kamysza jakimś cudem zdołały się obronić, ich sejmowe reprezentacje byłyby liczebnie bardziej niż skromne. Tak bowiem działa metoda d’Hondta: duży dostaje proporcjonalnie najwięcej, średni – adekwatnie, a mały – relatywnie najmniej. W ogólnym bilansie dzisiejsza opozycja byłaby więc w razie wypączkowania dodatkowej listy stratna.
Ciągle całkiem liczni entuzjaści wspólnej listy oczywiście po cichu liczyli, że rozpad Trzeciej Drogi otworzy przestrzeń do rozmów ostatniej szansy. Czego w przypadku PSL faktycznie nie można było wykluczyć, ale już Hołownia w ogóle się do tego nie kwapił, podobnie chyba zresztą jak Donald Tusk. Zresztą tego rodzaju porozumienia – wymuszone okolicznościami i zawierane „za pięć dwunasta” – z reguły okazują się mało efektywne. Tak naprawdę dobry moment na zjednoczenie opozycji minął mniej więcej pół roku temu i straconego czasu niestety już się nie da odrobić.