Cichy marsz
Kampania Lewicy: dlaczego jest taka cicha i bez błysku? Tu nie ma mocarstwowych planów
To jedna z najmniej typowych kampanii, zresztą nie tylko w tym rozdaniu. Właściwie wbrew logice okresu godowego, kiedy to partie ochoczo stroszą piórka, wdzięcząc się do wyborców. W kampanii Lewicy zaś niemal wszystko wydaje się stonowane, wręcz do przesady poprawne. Założenie jest takie, żeby konsekwentnie robić swoje, ale bez zbędnego rabanu i ryzykanckich manewrów.
Trochę to wygląda jak w niesławnej pamięci futbolowym catenaccio, którego jeden z teoretyków twierdził, że idealny mecz piłkarski powinien zakończyć się wynikiem bezbramkowym. Podobnie podchodzi do wyborczej rozgrywki formacja Włodzimierza Czarzastego i Roberta Biedronia, stawiając w pierwszej kolejności na zabezpieczenie sobie tyłów. Orientuje się na 8–10 proc. wyborców, których już ma i po prostu chce ich przy sobie utrzymać. Trzeba im więc zaoferować sprawdzony już towar. O docieraniu do nowych grup przynajmniej w tym cyklu raczej nie ma już mowy. To zbyt duże ryzyko, że pojawią się narracyjne szumy, demobilizujące dysonanse. Najważniejsze to po prostu jak najmniej stracić.
Od pamiętnej klęski koalicyjnego komitetu Zjednoczonej Lewicy w 2015 r., kiedy zabrakło ułamka procentu do przekroczenia progu 8 proc., obowiązuje zasada maksymalnego bezpieczeństwa. Już cztery lata temu faktyczną koalicję SLD, Wiosny i Razem wciśnięto na partyjne listy Sojuszu, co pozwoliło obniżyć próg do 5 proc. Skądinąd okazało się to zbyteczną asekuracją, gdyż ostatecznie Lewica dosyć niespodziewanie zdobyła aż 12 proc. Tyle że w trakcie kadencji obniżyła jednak loty, co wymusiło teraz powrót do logiki przetrwania.
Ale po drodze zmieniła się również konstrukcja nośna całej formacji, która nieco przypomina pierwsze SLD z lat 90., zanim jeszcze zostało skonsolidowane w jedną partię przez Leszka Millera.