Jaki spin-diabeł podpowiedział Kaczyńskiemu, żeby próbować przykryć ogromny Marsz Miliona Serc zorganizowany przez opozycję w Warszawie partyjną konwencją w katowickim Spodku? Przecież to niemożliwe! A jednak znalazł się sposób. Gdy nie ma się żadnego wstydu i skrupułów, to można wszystko. Oszałamiający sukces frekwencyjny warszawskiego marszu, który zgromadził około miliona uczestników i zapewne był największą demonstracją polityczną w historii Polski, można było najzwyczajniej w świecie unieważnić. Jarosław Kaczyński po prostu stwierdził z mównicy, że ten milion w Warszawie to kłamstwo potężnych mediów opozycji, bo naprawdę było 60 tys. A prowadząca katowicką imprezę konferansjerka wspomniała, że zgromadziła ona kilkadziesiąt tysięcy osób (chociaż pojemność Spodka to 11 tys.). I już, sprawa załatwiona – tu kilkadziesiąt tysięcy i tam kilkadziesiąt.
Zamydlić oczy, skołować, otumanić
Cały pomysł na partyjną konwencję polegał właśnie na tym, żeby zamydlić oczy, skołować i otumanić oglądających to wydarzenie w telewizji. Symetria doskonała! Jedni i drudzy mówią to samo i takimi samymi obrzucają się inwektywami, przez co ich treść przestaje mieć znaczenie. Wyzwiska okazują się pewną polityczną konwencją, podobnie jak pokazywanie dzieci – przyszłości narodu, wspólne odśpiewywanie hymnu, zapewnianie, że oto tu właśnie, a nie gdzie indziej, „jest Polska” i „jest wspólnota”, że miłość do Polski zwycięży, a nadchodzące wybory rozstrzygną o „być albo nie być” naszego kraju.