Kiedy Donald Tusk zapowiedział na 1 października Marsz Miliona Serc w Warszawie, to wiadomo było – po czerwcowej manifestacji, której jedna z odnóg miała pójść na Żoliborz – że tego dnia Jarosława Kaczyńskiego w stolicy nie będzie. Nie chce nic widzieć. Ani słyszeć. Po pierwsze – bezpieczeństwo.
Jak Kaczyński unieważnił marsz
A gdzież może być bezpieczniej niż wśród sprawdzonych swoich. Padło na Katowice i słynny z gierkowskiego wiecowania Spodek. Może pomieścić do 10 tys. entuzjastów – tych przepojonych fanatycznym entuzjazmem i tych, co przybyli tu z racji pełnionych funkcji. Zwykli zwolennicy partii PiS, którzy uważają, że rząd zrobił im dobrze, bo sypnął naszym groszem, w znakomitej większości pozostali na zewnątrz, bo ich po prostu nie wpuszczono. Dzieliłem ich los, chcąc dostać się do środka gnany zawodowym wścibstwem. Ustawiłem się na długo przed konwencją w 500-osobowej kolejce. Patrzono na mnie podejrzanie, bo nie miałem na przegubie dłoni opaski wydawanej przez lokalne struktury partyjne, która dawałaby mi prawo wejścia. Nie byłem swój.
Według najnowszego przekazu partii w środku było ponad 15 tys. szczęśliwców. Czyżby? No niech tam...
Ważne było przesłanie – nadzieja, że Spodek swoim wielkim cieniem zasłoni warszawski marsz. Zresztą co to za marsz? Czy marne 60 tys. oszołomów widocznych na zdjęciach z dronów i tych, które zrobiła sprzymierzona z władzą policja, to jest wydarzenie warte szczególnej uwagi? No nie. Prezes Kaczyński powiedział, że nie. I Spodek powtórzył za nim, że nie. Moja rodzina, znajomi i przyjaciele, znajomi znajomych i przyjaciele przyjaciół, którzy docierają na plac od Świętokrzyskiej już po zakończeniu manify, śmieją się od ucha do ucha.