Poniedziałkowe posiedzenie Sejmu uwieńczył niespodziewany akord. Po nominacji Donalda Tuska na premiera i krótkim wystąpieniu nowego premiera na mównicę – znów bez żadnego trybu – wtargnął Jarosław Kaczyński. I wygarnął do Tuska, że jest niemieckim agentem.
To już nie jest ten potężny „naczelnik”
W normalnych warunkach posądzenie o agenturalną działalność na rzecz innego państwa to jedno z najcięższych oskarżeń, jakie można wygłosić pod adresem politycznego rywala. Na takie twierdzenie trzeba mieć niepodważalne dowody i przedstawić je opinii publicznej. Jarosław Kaczyński nie ma w rękach nic – poza publicystycznymi tezami i osobistą wrogością wobec Tuska. Nie przeszkadzało mu to atakować lidera opozycji jako „rosyjskiego” czy „niemieckiego agenta”, „tego ryżego” itd. – osobiście czy rękami posłusznych polityków PiS – przez cały okres od powrotu byłego premiera do polskiej polityki. Wyborcy przejrzeli tę strategię Kaczyńskiego, który poza szczuciem na Tuska w kampanii wyborczej nie miał już nic do powiedzenia, i 15 października oddali władzę dotychczasowej opozycji demokratycznej.
Teraz słowa Kaczyńskiego mają zupełnie inną moc niż jeszcze kilka tygodni temu, gdy prezesowi PiS służył cały aparat państwa: rząd, służby, prokuratura, większość sejmowa. Dziś widzimy przed sobą obraz coraz bardziej bezradnego starszego pana, który stopniowo traci kontakt z rzeczywistością.