Schemat nowej misji wygląda mniej więcej tak. Z Ukrainy lub od zachodnich sojuszników w systemie NATO dociera do polskich dowódców informacja, że w powietrze startują rosyjskie bombowce strategiczne z pociskami manewrującymi lub że z naziemnych wyrzutni w Rosji w powietrze poszły drony uderzeniowe. Cele nie są od razu znane, ale zanim w ogóle pojawią się w pobliżu granic Polski – o ile są tam skierowane – minie przynajmniej kilkadziesiąt minut, co daje czas na reakcję.
Nauczeni doświadczeniem kilku incydentów i działając w reżimie podwyższonej gotowości, oficerowie odpowiedzialni za zabezpieczenie polskiej przestrzeni powietrznej bez wahania wysyłają nad wschodnią granicę samoloty myśliwskie F-16. Na wszelki wypadek. Nie jedną, a dwie pary dyżurne – polską i amerykańską, cztery maszyny z lotnisk odległych o kilkaset kilometrów od rejonu patrolowania, bo maszyny te stacjonują jedynie pod Poznaniem i w Łasku w centralnej Polsce. Te z Łasku mają bliżej. Równocześnie, by myśliwcom zapewnić możliwość dłuższego patrolowania w strefie, a w razie czego wejścia do akcji „na pełnej”, czyli z wysokim zużyciem paliwa, do lotu podnosi się nieco ociężały tankowiec Stanów Zjednoczonych (albo innego sojusznika), który akurat przebywa w Powidzu, Łasku czy innym miejscu. Rotacyjne zabezpieczenie w postaci latającej stacji paliwowej było konieczne dla wzmocnienia wschodniej flanki po rosyjskiej agresji na Ukrainę i okazuje się zbawienne w operacjach ochrony nienaruszalności polskiej granicy.
Czasami sojusznicy pomagają też polskim pilotom w akcji pościgowej – tak było w przypadku „pogoni” za rosyjskim pociskiem w grudniu 2022 r. oraz przy niedawnym naruszeniu granicy przez kolejną „ruską rakietę”. Już z tego opisu wynika, że sami byśmy sobie nie poradzili ani z wykryciem zagrożenia, ani z reakcją na nie, a nasze zdolności reagowania też wymagają uzupełnienia.