Kilometrówki Czarneckiego. Rozliczał nawet ciągnik siodłowy. Tym razem się nie wywinie
Kilometrówki Ryszarda Czarneckiego. Rozliczał nawet ciągnik siodłowy. Tym razem się nie wywinie
Kości zostały rzucone, a zarzuty prokuratorskie postawione! Rysio Czarnecki (wybaczcie poufałość, ale się z Rysiem znamy) ma zgryz: bratanek, Paweł Cz., siedzi i ma 75 zarzutów (w skrócie: za handel dyplomami kierowanego przez siebie Collegium Humanum), więc może i jego samego posadzą? To nie przelewki! Sam dorobił się dziś imponującej liczby 243 zarzutów, a to nie w kij dmuchał. Niechby co dziesiąty się utrzymał, to wyrok jak w banku. Niemiło się porobiło w tym państwie Tuska.
Sprawiedliwość nierychliwa, ale sprawiedliwa
Niby wszyscy Polacy już od dawna wiedzą, że Rysio jeździł w 2012 r. zezłomowanym w 2011 r. kabrioletem marki Fiat Punto na trasie Jasło–Bruksela i pewnie on sam zdążył się już do swojego ośmieszenia przyzwyczaić, lecz w końcu przyszła kryska na Matyska. Sprawiedliwość nierychliwa, ale sprawiedliwa, jak to mówią. Prokuratura w Zamościu zebrała już całą masę krotochwilnych nieco, aczkolwiek i żałosnych dowodów na wyłudzenia od Parlamentu Europejskiego milionowych kwot za fikcyjne przejazdy rozmaitymi pojazdami na międzynarodowych i narodowych trasach oraz za należne europosłom w czasie tego rodzaju uciążliwych przejazdów diety. Czarnecki sporo nawet zwrócił do kasy PE (104 tys. euro), zwalał też coś na swoich asystentów (że on niby nic nie wiedział i to wszystko to ich wina), ale dziś to już na nic. Gdyby nawet oddał wszystko co do grosza i się pokajał, przestępstwa i tak pozostałyby przestępstwami. Wygląda więc na to, że machina ruszyła i nic jej nie zatrzyma.
Ryszard Czarnecki nie dostał się tym razem do Parlamentu Europejskiego, więc nie chroni go już immunitet. Nie chroni go również PiS ani Jarosław Kaczyński, wieloletni patron burzliwej i nieco komicznej kariery słynnego sowizdrzała. Oszustwa z kilometrówkami i dietami przekroczyły kwotę 200 tys. euro, wobec czego zagrożenie karą jest bardzo znaczne. Teoretycznie aż 15 lat, a realnie chodzić może o wyrok kilku lat więzienia. Jak można przypuszczać, Czarnecki i jego prawnicy zastanawiają się, czy jest szansa na wyrok w zawieszeniu. Adwokaci na pewno słono sobie policzą za swoje usługi i będą robić wszystko, żeby proces trwał jak najdłużej. Będą więc zgłaszać wielu świadków, a samego Rysia przekonywać, że jak dobrze zapłaci, to „zawiasy” da się załatwić. Niestety, drogi Rysiu, nie da rady. Nie będzie zawiasów.
Tym razem Czarnecki się nie wywinie
Żarty są jak najbardziej na miejscu, bo przestępstwa Ryszarda Czarneckiego wręcz tryskają komizmem, podobnie jak cała jego jowialna postać. Generalnie europosłowie PiS znani są z tego, że jako niezbyt gramotni i niemający na brukselskich salonach nic do roboty, po prostu przyjeżdżają samochodami podpisać listę, walą się gdzieś spać w wynajętej do spółki kawalerce, a rano wracają do kraju. Kasują kilometrówki i diety, bo z czegoś przecież trzeba żyć. Marne 35–40 tys. zł pensji europosła to przecież jakaś kpina. I strasznie to wszystko nudne. Rysio się w taką drobnicę nie bawi. Jak jedzie do Brukseli, to z VIP-owską kartą. Limuzyna podwozi go do samolotu, on wsiada, zajmuje miejsce w klasie business i dopiero wtedy gawiedź (np. ja, który opowiada tu, co sam na własne oczy widział) może się wlać na pokład. Ciągniki siodłowe i inne tam motorowery, którymi, jak twierdzi prokurator, Rysio odbywa swoje podróże służbowe to tylko papierowe smoki i nie można brać ich całkiem serio. Szkoda, że sędziowie nie mają takiego poczucia humoru jak my.
O Ryszardzie Czarneckim jest dziś bardzo głośno, bo „Gazeta Wyborcza” opublikowała garść informacji ze śledztwa. I jest tam wiele smaczków, na przykład taki, że w latach 2009–13 Rysio aż sześciokrotnie okrążył naszą planetę, głównie podróżując do mitycznego Jasła (dobrze, że nie do Berdyczowa!), gdzie nikt o nim nie słyszał ani nie zna go pod wskazanym adresem. Ba! Jest i drugi jasielski adres, ale akurat w ogóle nieistniejący. Pojazdy, którymi Rysio przemierzał autostrady Europy, tudzież ojczyste gościńce, również zahaczają o światy wyobrażone. Jest tam jakaś toyota, której jeszcze nie wyprodukowano, jest wspomniany fiat „cabrio”, pośmiertnie prujący przez zamiecie i zawieje śnieżne, i kilka innych niebanalnych przedstawicieli technofauny. W końcu pojazdów było aż 18, a wśród nich dwa chińskie motorowery (z lampionami w standardzie), motocykl ścigacz o pojemności 750 cm sześc. oraz wspomniany ciągnik siodłowy, czyli taki TIR bez naczepy.
Liczne szczegóły, o których można przeczytać sobie w artykułach zamieszczonych w poniedziałkowym wydaniu „Gazety Wyborczej”, całkowicie i beznadziejnie pogrążają Ryszarda Czarneckiego. W fałszowanych dokumentach widnieją pojazdy nieistniejące, a także pojazdy nienadające się do podróży na międzynarodowych trasach, natomiast właściciele prawdziwych aut zeznali, że nie znają Czarneckiego i nie użyczali mu pojazdów. Czarnecki się nie wywinie.
Może warto się trochę „skruszyć” i „posypać”?
To może dobry moment, aby zatrzymać się przy postaci Ryszarda Czarneckiego, a właściwie przy jego fenomenie. Bo Czarnecki nie jest zwyczajnym cwaniaczkiem, od jakich roi się w PiS i okolicach. To człowiek inteligentny, wykształcony i niepozbawiony uroku osobistego, którym zjednuje sobie ważnych i nieważnych tego świata. Urok ten podziałał również na mnie, w roku 1989, gdy w redakcji wydawanego na KUL studenckiego pisma „BiS” (pełniłem w nim funkcję sekretarza redakcji) słuchałem z podziwem i zazdrością opowieści powracającego z Londynu starszego kolegi, mówiącego o tym, jak to z Wiesławem Chrzanowskim i starszym państwem z londyńskiej Polonii zakładał nową partię Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe. Poza tym grał na perkusji i w ogóle był „równym gościem”. Gdy później posłował z Wrocławia, lubili go nawet w SLD. Jego ambicje działacza sportowego (żużel, piłka nożna), traktowano z przymrużeniem oka, ale bardzo pasowały one do wizerunku jowialnego, aczkolwiek całkiem niegłupiego polityka prawicy. Później przyszły flirty z Andrzej Lepperem i bardzo szybko Rysio został uznany za patentowanego karierowicza. Wizerunek Ryszarda Czarneckiego ostatecznie zrujnowało zaś usilne promowanie niezbyt nadającego się do sprawowania funkcji publicznych syna Przemysława, któremu wyjednał miejsce na listach PiS i tym samym „wepchnął” do Sejmu. A na koniec wybuchała afera z kilometrówkami. I tak to miły i niegłupi facet skończył na politycznym złomowisku, razem ze swoim punto w kabriolecie.
W tej historii nie Czarnecki jest jednakże najważniejszy, lecz jego patron Jarosław Kaczyński. Prezes PiS ma niebywałą wprost słabość do hochsztaplerów, w których widzi podziwianą przez siebie sprawczość. Tak jest z Danielem Obajtkiem, z Mateuszem Morawieckim i tak też było z Ryszardem Czarneckim. Wiadomości o rozmaitych wykręcanych przez nich numerach zdają się Kaczyńskiego wprawiać w zachwyt. Najwyraźniej sam chciałby być kimś, o kim mówią, że „nie masz większego cwaniaka”. Widać to było jak na dłoni w zapisie rozmowy, którą nagrał jego powinowaty Gerald Birgfellner w 2018 r. Austriacki biznesmen domagał się obiecanej zapłaty za przygotowania planów budowy dwóch wieżowców przy ul. Srebrnej w Warszawie, na co Kaczyński odpowiedział mu, że może sobie iść z tym do sądu. Miejmy nadzieję, że cała ta odrażająca afera z dwiema wieżami i słynną „łapówką dla księdza” znajdzie się wreszcie pod lupą prokuratury. Tak czy inaczej, tamta niesłusznie zapomniana historia doskonale pokazuje, jaka jest mentalność Kaczyńskiego i tłumaczy, dlaczego otacza się takimi ludźmi jak Ryszard Czarnecki. Niech zarzuty dla Rysia będą dziś przestrogą dla jego koleżków. Może warto się trochę „skruszyć” i trochę „posypać”? Zawsze to ulga dla prokuratora, a i wyrok będzie jak dla brata.