Premier Donald Tusk podczas spotkania z marszałkami Sejmu i Senatu ogłosił doktrynę „demokracji walczącej”. Oznacza ona przestrzeganie przez władzę prawa „w ramach, które wyznaczają nie tylko przepisy [ale] – kiedy ustrój jest zdewastowany – także interpretacje tych przepisów”. Czyli: jeśli prawa nie starcza, to trzeba je odpowiednio zinterpretować, tak, by starczało. To samo w sobie nie jest nic strasznego – przeciwnie, pozwala uniknąć ciągłych nowelizacji prawa w sytuacjach, gdy nie nadąża ono przykładowo za rozwojem technicznym (np. przestępstwa internetowe), gospodarczym (karuzele vatowskie) czy przemianami obyczajowymi (partner/ka jako „osoba bliska”). Ale pod warunkiem że owej interpretacji prawa dokonują sądy, nie zaś politycy, jak to było w ostatnim ośmioleciu.
Premier Tusk zaraz po tej wypowiedzi nawiązał do swojego słynnego „błędu” z kontrasygnatą na prezydenckiej nominacji dla neosędziego-komisarza do przeprowadzenia wyboru kandydatów na prezesa Izby Pracy Sądu Najwyższego. I zapowiedział: „Pewnie nie raz jeszcze popełnimy błędy albo czyny, które według niektórych autorytetów prawnych będą niezgodne albo nie do końca zgodne z zapisami prawa, ale nic nie zwalnia nas z działania każdego dnia”. Mówił to po tym, jak poczuł się w obowiązku dokonania „autokorekty kontrasygnaty”, czyli jej wycofania.
Nikt tego wcześniej nie robił
Wycofując swoją kontrasygnatę, Tusk zrobił coś, czego nie zrobił dotąd żaden premier. Przypomina to niesłychane wydarzenie w 2007 r., kiedy prezydent Lech Kaczyński odmówił podpisu pod mianowaniem kilku sędziów nominowanych przez KRS. Wcześniej nigdy się to nie zdarzyło, a prawnicy do dziś się spierają, czy prezydent miał do tego prawo.