Fala popowodziowa
Kto popłynie na powodzi. Tusk zrobił swoje, wybronił się. Ale to nie koniec, PiS zwietrzył krew
Nigdy nie ma dobrego momentu na katastrofę. Co nie zmienia tego, że powódź przydarzyła się koalicji w wyjątkowo niesprzyjającym momencie. Cierpiała w ostatnim okresie na wyraźną już zadyszkę, mierząc się z narastającym rozczarowaniem zwolenników. Po wakacjach otworzyło się co prawda wąskie okienko możliwości, żeby stanąć na nogi, uporządkować szyki i ustawić na nowo busolę rządzenia. Czasu było jednak niewiele, bo zbliżała się dosyć kłopotliwa rocznica wyborów 15 października z nieodłącznymi bilansami (nie)zrealizowanych obietnic wyborczych. A to już wstęp do przyszłorocznej kampanii prezydenckiej. Wielka fala zawiesiła jednak reguły codziennej polityki i zmodyfikowała dotychczasowe perspektywy.
Gra na katastrofę
Nie pierwszy raz okazało się, że rywalizujące obozy różnią się między sobą nie tylko w kwestiach politycznych bądź ustrojowych, ale też kierują się odrębną etyką. Wystarczy przypomnieć, jak wyglądało zarządzanie kryzysowe w czasach rządów PiS, przede wszystkim po wybuchu pandemii Covid-19 oraz późniejszej agresji Putina na Ukrainę. Wyglądało to za każdym razem mniej więcej tak samo: ówczesna władza dostojnie wstępowała na mostek kapitański, a jej propagandyści wytrwale starali się przeganiać każdego, kto tylko zaplątał się we wspólny kadr. Oficjalnie dekretowano doktrynę jedności narodowej w obliczu kryzysu, co w praktyce miało sprowadzać się do tego, że odtąd każdy przejaw krytyki rządzących nabierał cech zdrady stanu. Kwestionować w tej sytuacji konkretne posunięcia władzy to tyle, co „grać na katastrofę”, hołdować kompromitującej logice „im gorzej, tym lepiej”.
Socjologiczny efekt mobilizacji wokół narodowej flagi już sam w sobie jest zazwyczaj przemożny. A sztucznie wzmocniony moralnym szantażem wręcz paraliżował.