Od dawna podejrzewałem, że nasza transformacja ustrojowa miała u swych podstaw pewne nieporozumienie. Kopalnię argumentów znalazłem w książce Zofii Smełki-Leszczyńskiej „Cześć pracy. O kulturze zap***dolu”. Autorka dużo uwagi poświęca językowi, jakim w latach 90. mówiono w Polsce o pracy, biznesie i kapitalizmie. Z naukową precyzją kulturoznawcy analizuje praźródła tego, co dziś eufemistycznie określa się jako „kulturę zarządzania z lat 90.” (zwłaszcza gdy kolejny autorytet z tamtych lat ma w sądzie sprawę o mobbing).
„Od lat 90. pracownik miał być przeciwieństwem człowieka »starego systemu«, czyli przez całe życie lojalnego wobec jednej firmy i co gorsza, usatysfakcjonowanego ciepłą posadką, która nie miała nic wspólnego z robieniem kariery” – pisze autorka i ilustruje to wieloma cytatami, np. z wywiadu z 1995 r. z ówczesną szefową HR polskiego oddziału firmy Procter & Gamble, która tak opisała idealnego pracownika: „Przede wszystkim jest to człowiek dostrzegający różnicę między pracą a karierą, który zadecydował o określonym stylu życia. Wybrał pracę nie od 8 do 16, a stałe podwyższanie poprzeczki i posiada ciągle niespełnione aspiracje”.
„Styl życia” był wówczas tożsamy ze „stylem pracy”, bo na życie pozazawodowe po prostu miało nam wszystkim zabraknąć czasu: „Codziennie przychodzi do biura już o 7.30, a do domu udaje się mu wrócić dopiero koło 19” (to też o idealnym pracowniku Procter & Gamble). Że „skończyły się czasy, w których można przez 30 lat w jednej firmie robić to samo”, o tym media trąbiły wówczas na okrągło, a niektóre powtarzają to do dziś. Co zabawne, jest kilkoro publicystów, którzy od 30 lat powtarzają to w kółko na łamach tej samej gazety (pominę tu nazwiska: uważny czytelnik polskiej prasy z pewnością je zna).