Kilka dni temu profesor Uniwersytetu w Kabulu w dramatycznym geście protestu przeciwko dyskryminacji kobiet przez reżim talibów, w programie na żywo, zniszczył wszystkie swoje uniwersyteckie dyplomy. Przypomniałam sobie wtedy czarno-białe zdjęcie afgańskiej ulicy z końca lat 60. XX w. Młode kobiety: roześmiane, z rozpuszczonymi włosami i podręcznikami w rękach. Być może fotograf uchwycił moment, gdy wychodziły właśnie z zajęć na uczelni. Zapewne żadna z nich nie przypuszczała wtedy, że jako dojrzałe kobiety nie będą mogły wykorzystać swojego wykształcenia. Nie będą mogły nawet wystawić twarzy do słońca! Wierzyły, że zmiany są nieodwracalne, a kobiety, które raz zdobyły wolność, nigdy już nie pozwolą jej sobie odebrać. Czy były naiwne? Zapewne nie bardziej niż my teraz.
Afganistan to oczywiście hiperbola, ale choć wykorzystuję ją z pełną świadomością przesady, jednocześnie czuję, że jesteśmy w punkcie zwrotnym naszej kobiecej historii. Zwycięstwo Donalda Trumpa odwróciło bieg wydarzeń. Już kilka dni po prezydenckiej inauguracji wiele międzynarodowych korporacji, na czele z większością big techów, wycofało się z wszelkich programów antydyskryminacyjnych i równościowych. Incele triumfują i odgrażają się kobietom. Amerykańskie organizacje od lat walczące o równouprawnienie z dnia na dzień straciły większość wsparcia ze środków publicznych. Ruchy prolife podwoiły wysiłki na rzecz wprowadzenia całkowitego zakazu aborcji we wszystkich stanach.
Zapewne część Europejczyków patrzy teraz na amerykańską politykę ze złośliwą satysfakcją, zakładając, że u nas takie rzeczy nie mogłyby się wydarzyć. Jesteśmy przecież kontynentem Olympe de Gouges, Mary Wollstonecraft i Simone de Beauvoir. Ale czy to uchroni nas przed powrotem do Republiki Gilead z „Opowieści podręcznej”?