No to mamy kolejny tydzień Trumpolityki – i tym razem powiało grozą. Kiedy Donald Trump rzucał pomysły przejęcia przez USA kontroli nad Grenlandią, Kanadą, Panamą czy Strefą Gazy, najpierw był szok, niedowierzanie, potem mniej lub bardziej wyraźne dementi jego współpracowników, w końcu samouspokajanie: prezydent ma taki styl, testuje pole do ewentualnych negocjacji, wskazuje na problem. Bo faktycznie, po co maleńkiej Danii Grenlandia, Chińczyków trzeba odsunąć od Kanału Panamskiego, bo to przecież wewnętrzna droga morska USA; a bogatym Arabom przypomnieć, że skoro tak popierają swoich braci Palestyńczyków, to dlaczego np. nie wezmą ich na swoje terytorium i utrzymanie? Także żądanie Trumpa, aby kraje NATO przeznaczyły 5 proc. PKB na zbrojenia, komentowano jako co prawda nierealistyczne, ale kierunkowo słuszne. Wstrząsem był dopiero telefon Trumpa do Putina i to, w jaki sposób rozmawiali. Z hukiem pękła płyta tektoniczna Północnego Atlantyku, a Ameryka i Europa naprawdę zaczęły się rozjeżdżać.
Gdyby zachodni politycy znali „Misia”, pewnie pytanie tygodnia brzmiałoby: „O co chodzi temu Trumpu?”. Bo jak można jeszcze przed rozpoczęciem jakichkolwiek negocjacji oddawać przeciwnikowi wszystkie karty; bez żadnych ustępstw ze strony Putina wyciągać go z międzynarodowej izolacji, wykluczyć zwrot zagrabionych siłą terytoriów Ukrainy, członkostwo Ukrainy w NATO, godzić się na pominięcie w rozmowach pokojowych Europy, a nawet, faktycznie, Ukrainy? Jak można deklarować, że „ufa się” agresorowi i zbrodniarzowi wojennemu? Demonstrować moralny symetryzm: że to wojna „Ukrainy i Rosji” i nie byłoby jej, gdyby nie prezydent Biden i natowskie prowokacje wobec Rosji? Prezydent USA i jego wysłannicy do Europy, w tym zwłaszcza wiceprezydent J.