Amerykaniści, politolodzy i inni znawcy geopolityki wieścili, że kolejna kadencja Donalda Trumpa w Białym Domu będzie dla świata tym, czym dla osoby z chorobą lokomocyjną przejażdżka rollercoasterem. Rzeczywistość przerosła jednak nawet kasandryczne scenariusze. Stało się jasne, że przez najbliższe cztery lata będziemy uwięzieni w jakimś piekielnym parku rozrywki, gdzie alternatywą dla kolejki górskiej jest pałac strachów albo zamek wampirów. Eksperci i politycy próbują znaleźć rozwiązanie i wydostać nas z tego diabolicznego escape roomu, ale wyjścia nie widać, a gospodarze zaczęli bawić się zapałkami w pobliżu składu fajerwerków.
Ważne jednak, aby wiedzieć, na czym polega ryzyko. Największym zagrożeniem związanym z Trumpem nie jest to, że zrealizuje obietnice. Aneksja Grenlandii czy uczynienie z Kanady 51. stanu Ameryki są równie prawdopodobne, jak zapowiadana jeszcze w poprzedniej kadencji budowa wzdłuż południowej granicy USA muru wyższego niż chiński. Wszystko to można włożyć między bajki. Nie bez powodu specjaliści od populizmu tacy jak Jan-Werner Müller postulowali, aby oddzielać to, co mówią populiści, od tego, co robią, kiedy sprawują władzę. Problem z populistami polega jednak na tym, że kiedy sięgają po władzę, niszczą demokratyczne bezpieczniki. Psują dobry obyczaj polityczny, niszczą mechanizmy check and balance, paraliżują działanie sądów i trybunałów. W polityce krajowej i zagranicznej uruchamiają procesy, których wcale nie planowali uruchomić, i nie potrafią poradzić sobie z ich skutkami.
Negocjacje z Putinem niekoniecznie muszą być najkrótszą drogą do rozbioru Ukrainy, chociaż z dużym prawdopodobieństwem bardziej przysłużą się Rosji, niż jej zaszkodzą. Kluczowe jednak jest to, że legitymizują one rosyjskie samodzierżawie i nowego cara.