Porobiło się. Żona wywiesiła na lodówce kartkę, na której wypisuje plagi, jakie spadają na Amerykę, odkąd rządzą nią pomarańczowi. Na liście są już szybujące ceny jajek i eksplozja statku kosmicznego Elona Muska Starship, załamanie kursów akcji na amerykańskiej giełdzie i miliardowe straty technofeudałów. Lwią część tych strat „wypracowała” pikująca Tesla, która w samych Niemczech zanotowała spadek sprzedaży sięgający 80 proc. Całkiem nieźle, a przecież to dopiero początek. Proszę mi potem nie mówić, że nie było znaków.
Do tej pory wydawało się, że upadek imperium musi mieć w sobie jakąś wielkość i szczyptę patosu. Imperia z natury rzeczy są olbrzymie i dlatego ruszają się powoli, również gdy upadają. Sam ich gabaryt zdaje się wymuszać powściągliwość i pewną elegancję ruchów, czyniąc proces rozpadu niedostrzegalnym dla naocznych świadków. To, że nastąpił koniec jakiejś światowej potęgi, zwykle dawało się zauważyć dopiero z perspektywy czasu. Upewnia w takim przekonaniu choćby monumentalna praca Edwarda Gibbona „Zmierzch i upadek Cesarstwa Rzymskiego” ze swym podniośle elegijnym tytułem, rozmachem i gracją wywodu oraz szacownym autorem. Jednak czas Gibbonów przeminął. W naszej epoce na scenie pozostały tylko gibbonowate (sympatyczne małpki z azjatyckich dżungli proszone są o wybaczenie).
Ssaki naczelne w czerwonych czapeczkach z napisem „Make America Great Again” opanowały amerykańską administrację i zabrały się do likwidacji imperium Wuja Sama jak pewien środek do czyszczenia protez zębowych – z siłą wodospadu. Prefiguracją tej akcji był szturm na Kapitol z 6 stycznia 2021 r. w wykonaniu rozhisteryzowanych mężczyzn w ekstrawaganckich strojach, których symbolem stał się Człowiek Bizon vel Szaman QAnon (przedterminowo zwolniony z więzienia, dzisiaj ponoć sprzedaje legginsy).