Pod koniec kwietnia w amerykańskich mediach zaczęły się pojawiać wypowiedzi rozczarowanych wyborców Donalda Trumpa, którym przyszło płacić rachunki za nowe cła. Nie wszystkich to uderzyło jednocześnie w jednakowym stopniu – ze względu na logistykę transportów z Chin niektóre towary na rynku nadal są sprzedawane po starych cenach. Według prognoz zapasy wyczerpią się jednak w połowie maja – czyli gdy państwo będą czytać ten felieton, takich głosów powinno być jeszcze więcej.
Najwięcej pecha mieli farmerzy, których model biznesowy uzależniony jest od regularnych dostaw paszy i innych surowców z Kanady czy Meksyku. Niejaki Nicholas Gilbert, hodowca krów z rolniczej części stanu Nowy Jork, jest zmuszony sprowadzać paszę z Kanady. Z najbliższej okolicy się nie da, bo to albo rezerwat, albo wielkie miasto, gdzie w sklepach można kupić wszystko, ale przecież nie tira z karmą dla krów. Gilbert ma na swojej farmie 1,6 tys. krów, więc potrzebuje wielu takich tirów. W marcu był więc wstrząśnięty, gdy się dowiedział, że zapłaci o 2,2 tys. dol. więcej za kolejną dostawę. Wydawało mu się to niezgodne z prawem, bo umawiał się na inną sumę, a Trump w kampanii wyborczej zapewniał, że cła będą płacić inne kraje, ale nie amerykańscy odbiorcy.
Jego historię opisała Annie Lowrey w magazynie „The Atlantic” razem z wieloma innymi. Przytoczyła szacunki, z których wynika, że w związku z cłami Trumpa przeciętna amerykańska rodzina będzie płacić o 3,8 tys. dol. rocznie więcej za codzienne wydatki, takie jak żywność czy transport. Oczywiście nie są w to wliczone dodatkowe skutki, np. utrata pracy, bo za sprawą ceł wiele modeli biznesowych straciło z dnia na dzień rację bytu.
Najwyraźniej Trump na razie ma nadzieję, że jego wyborcy tej drożyzny nie zauważą.